Romantyzm nigdy nie był moją mocną stroną, do czego musiałem z żalem się przyznać. Ale nic dziwnego, nigdy wcześniej nie interesowały mnie sprawy sercowe. Może to przez moje wychowanie, a może przez zwyczajny brak czasu na zajmowanie się sprawami tak podrzędnymi jak zakochiwanie się, podrywanie, flirtowanie i randkowanie. Nie było nawet za bardzo z kim tego robić, bo co rusz na mojej drodze zjawiały się tylko trzęsące się ze strachu dziewczyny, albo głośni lub nadpobudliwi faceci. Bo, szczerze mówiąc, płeć nie robiła mi żadnej różnicy.
Wszystko zmieniło się w momencie, kiedy poznałem Furihatę. Na początku wydawał mi się kolejnym tchórzliwym chłopcem trzęsącym się na sam mój widok – i tu właściwie nawet bardzo się nie myliłem. Nie mogłem więc domyślić się wówczas, że będzie dla mnie znaczył coś więcej – co w sumie było zaskakujące, zważywszy na to, że wiedziałem WSZYSTKO, a nawet, do pewnego stopnia, byłem w stanie wręcz przepowiedzieć przyszłość.
Kiedy stanąłem naprzeciw niego w meczu przeciwko Seirin, trząsł się jak galaretka, chociaż przecież tylko patrzyłem na niego z ciekawością, próbując rozszyfrować jego talent. Sądziłem, że, skoro ich trenerka, Riko Aida, kazała mu mnie blokować, musi posiadać w rękawie jakiegoś asa. Nic jednak nie znalazłem, chciałem więc odbiec, kiedy nagle usłyszałem jego drżący głos:
– Z-zacze...ah!
Zatrzymałem się z dwóch powodów. Pierwszy – zamurowało mnie, kiedy usłyszałem, że każe mi zaczekać. Nie chodziło tu o sam rozkaz, ale o fakt, że mój przeciwnik kazał mi za nim czekać. W innych okolicznościach z pewnością bym go wyśmiał za jego głupotę. Ale był też ten drugi powód – chłopak nie skończył nawet mówić, a potknął się o własne nogi, gdy chciał, prawdopodobnie, ruszyć za mną, i przewrócił się, z głośnym plaskiem upadając na posadzkę.
Nie wiedziałem, czy mam się śmiać, płakać, czy poprosić w imieniu Seirin o zmianę ich zawodnika. W tamtej chwili naprawdę bałem się, że ten biedny chłopak zginie w tym meczu. Ale w gruncie rzeczy, sam nie wiem dlaczego, pomyślałem wówczas o nim, że jest całkiem słodki.
Jednak, jak się później okazało, wszystko dobrze się skończyło. No, właściwie to źle – źle dla mnie, ponieważ to ja byłem tym przegranym, to po moich policzkach płynęły gorzkie łzy zawodu i rozczarowania – także samym sobą. Wszystko mnie wówczas pogrążało w wisielczym humorze – sama przegrana, a także świadomość, że po powrocie do domu zobaczę rozczarowanego synem ojca, jego pogardliwe spojrzenie i słowa, które otuchy na pewno mi nie dodadzą.
I kiedy myślałem tak, że już nic nie poprawi mi humoru, że ten dzień należy do tych bardzo złych, wychodząc ze stadionu, na schodach zobaczyłem właśnie jego.
Furihata Kouki. Tak mi się przedstawił. Wcześniej drżąc ze strachu, ledwie w stanie wypowiedzieć choćby słowo czy zrobić jeden krok, teraz stał u dołu schodów i patrzył na mnie z nieśmiałym uśmiechem. I ten właśnie uśmiech, pełen niepewności, a jednak szczery, był skierowany do mnie. Tylko do mnie. Wiedziałem to – dla pewności nawet rozejrzałem się wokół siebie. A kiedy podszedłem do niego wolnym krokiem, nie chcąc go przestraszyć, choć dalej drżał delikatnie i jąkał się, podziękował mi za grę i życzył wszystkiego dobrego. Tak po prostu.
Był pierwszą osobą, która po przegranej wywołała uśmiech na mojej twarzy.
Ale owijam w bawełnę. Choć, szczerze mówiąc, lubię wspominać wszystkie spędzone z Koukim chwilę – bo, rzecz jasna, przeszliśmy sobie na imię, a właściwie to ja to zrobiłem, bo on był zbyt nieśmiały, by zwracać się do mnie „Seijuurou", nieważne jak bardzo na to nalegałem.