Uczucia przeznaczone są dla Głupców. Dla małych, bezbronnych istot o niepewnym spojrzeniu mętnych oczu, szukających jakiegoś punktu zaczepienia, czegoś, na czym będą mogli się skupić, ignorując resztę rzeczywistości. Nie chcą być sami, boją się odrzucenia, przeraża ich perspektywa braku kogoś, z kim będą mogli porozmawiać, odegrać rolę dobrych przyjaciół.
Na dobrą sprawę żadnego z nich nie obchodzi to, czy ludzie są wobec nich szczerzy, czy też nie. Póki trwają przy ich boku, dając złudne poczucie bezpieczeństwa i przynależności, póki wspierają ich fałszywymi słowami, gotowi są oddać to, co najcenniejsze w ich życiu.
Samych siebie.
Swoją osobowość, swój charakter, swoją moralność i wszystko to, czego nauczyli się w życiu. Dla tych nędznych istot mogą to formułować, zmieniać, poszerzać, albo zwężać, dodawać coś nowego, lub wręcz odwrotnie – ujmować, powoli zatracać to, kim naprawdę są.
A raczej kim byli.
Kim dla ciebie jestem? Co oznaczają twoje słowa, czym jest twój dotyk i oddech na mojej nagiej skórze?
Zamykam oczy, zaciskam zęby na czarnej chuście, którą wcisnąłeś mi do ust. Nie chciałeś słuchać moich krzyków, czy może lubiłeś wydobywające się z mojego gardła dźwięki, tłumione przez szorstki materiał? Szczypiąc moje sutki, wpatrywałeś się z zadowoleniem, jak moja klatka piersiowa unosi się spazmatycznie, gdy walczyłem o każdy oddech. Pasek, którym związałeś moje nadgarstki, przywiązując je do metalowej poręczy łóżka, wbijał się niemiłosiernie w moją skórę, zostawiając po sobie czerwony ślad malin. Podobne mu zdobiły moją szyję, ramiona i boki.
„Malinki" polegają na ssaniu skóry, a nie jej gryzieniu, ty skończony idioto.
Moja twarz jest mokra od potu i łez. Czuję, jak moje włosy lepią się do karku i czoła, jak ciepłe krople spływają po twarzy. Próbuję je ograniczyć, nie produkować ich więcej, ale jest mi ciężko. Czuję ból, niecierpliwe pożądanie i chorą rozkosz, mieszające się ze sobą w namiętnym tańcu.
Powoli wyginam kręgosłup, kiedy czuję nacisk twojego członka na mój odbyt. Wsuwasz się we mnie leniwie, jakby ostrożnie, pieszczotliwym gestem przesuwając palcami po moich udach, łaskocząc je delikatnie.
I tak mnie naderwałeś, ty sukinsynie. Za późno na rekompensatę.
Moja biodra rwie silny ból, nogi drżą od twoich nieokiełznanych fantazji, które spełniasz na własne życzenie, nie pytając mnie o zdanie. Nie uznajesz sprzeciwów, nie przyjmujesz odmowy. Bierzesz co chcesz i jak chcesz.
Lubisz brać mnie. Intensywnie. Długo.
Co znaczy twój ciężki oddech, który przyspiesza im bardziej zagłębiasz się w moje zbrukane ciało? Co znaczą te szepty, wypowiadane niemal bezgłośnie do mojego ucha? Do kogo należy to imię, które tak zachłannie powtarzasz?
Kim dla ciebie jestem, mój fałszywy aniele?
Na skrzydłach potępienia wznosisz mnie ku Niebiosom, pozwalasz skosztować smaku owocu niegodziwców, które zsyła śmierć na każdego, kto pochłonie go w całości.
Ono nie jest dla mnie.
Ja nie jestem głupcem.
Czuję, jak twoje biodra obijają się o moje ciało, coraz szybciej i szybciej, twoja dłoń gładzi mój policzek, oddech muska twarz. Wyginam się, prężę ku tobie, mową tego pustego naczynia błagając o więcej.
Krzyczę, ale nie słyszę własnego krzyku. Duszę się w tym ciasnym, zaciemnionym pokoju, w twoich ramionach umieram, by urodzić się na nowo i rodzę się, by umrzeć. Nieuchronna monotonia, niechciane przeznaczenie, czy może zwykły kaprys tego, który ma nade mną władzę?
Masz nade mną władzę.
Nienawidzę cię za to.
Otwieram raptownie oczy, kiedy po moim członku rozchodzi się potworny ból. Wyrywam się, patrzę na ciebie błagalnie, zaciskam na tobie ścianki odbytu. Jęczysz, przymykasz oczy, ale litościwie przesuwasz swoją dłoń z mojego policzka, przesuwasz nią po torsie, by następnie chwycić za niewielkie pasy otaczające moją męskość. Szarpiesz je mocno, odpinając. Krzyczę. Z bólu. Z przyjemności. Z oczekiwania.
Gdy wszystkie paski lądują na podłodze, a twoje smukłe palce zaczynają pieścić mojego członka, mam wrażenie, że oszaleję. Wywracam oczami, rozkosz jest nie do opisania, tak silna, tak intensywna, tak boleśnie przyjemna. Wiem, że szybko dojdę, w końcu męczyłeś mnie już ponad godzinę, nie pozwalając dojść, drocząc się ze mną, znęcając się z uśmiechem na przystojnej twarzy.
Jak anioł bez skrzydeł, potępiony i odrzucony przez swych braci, próbujesz zainfekować mnie twoim Uczuciem. Jak skrytobójca zakradasz się bezszelestnie do mego serca, by zasiać w nim ziarno śmierci.
Czy jestem głupcem, pozwalając ci na to?
Sperma zdobi moje podbrzusze, tryska obficie z mojego członka, w akompaniamencie moich krzyków i jęków, skomponowanych specjalnie dla tej sceny. Jako najlepszy aktor, główny bohater, schodzisz ze sceny jak ostatni, pozostawiając we mnie swoje wspomnienie.
Uwalniasz mnie, wyjmujesz z ust chustę, by móc mnie pocałować, zatopić kły w moich wargach i posmakować słodkiego nektaru płynącego we mnie życia. Opadasz na łóżko, tuż obok mnie, uspokajasz oddech, przecierając dłonią czoło. Po twojej twarzy błąka się uśmiech zadowolenia i satysfakcji. Wzdychasz cicho, obracasz się do mnie, nachylasz nade mną i składasz na moich spękanych ustach kolejny pocałunek. A potem, podpierając jedną dłonią głowę, a drugą zaś gładząc moje umęczone ciało, długo się we mnie wpatrujesz.
Patrzysz, jak na twoich oczach staję się Głupcem.