1.1

7.5K 307 49
                                    

Opowiadanie jest w trakcie poprawek.

Błądziłam opuszkami palców po chłodnej powierzchni metalowej ściany. W skupieniu kreśliłam na niej niewidoczne dla gołego oka drobne rysunki, które powstawały w mojej wybujałej wyobraźni. W celi, w której się znajdowałam, panował nieprzyjemny chłód, pod którego wpływem moje drobne ciało drżało. Co chwilę odrywałam wzrok od swoich malowideł, by zerknąć na okno znajdujące się nad moją głową. To właśnie z tego miejsca czerpałam największą inspirację. Nigdy nie byłam duszą artysty, co może potwierdzić mój brat. Jednakże wyimaginowane rysunki miały dla mnie ogromną wartość. To właśnie one zawierały moje największe marzenia. Marzenia, które nigdy nie staną się rzeczywistością.

Przycisnęłam mocniej dłoń do ściany. Czułam wzrastający we mnie gniew. Po raz kolejny uniosłam głowę do góry. Niezwykle intensywna czerń idealnie podkreślała piękno planety, od której nie mogłam oderwać załzawionych oczu. Zrobiłam głęboki wdech, po czym powoli wypuściłam powietrze z płuc.

Ziemia. Miejsce, które niegdyś zamieszkiwała ogromna ilość ludzi, teraz była niezdatna do życia. Doprowadziła do tego wojna nuklearna. Ingerencja człowieka... Niektórym udało się przetrwać. Jak uchronili się przed śmiercią? Otóż dwanaście narodów miało operacyjne stacje kosmiczne. Połączyły się one w jedność, tworząc Arkę. Cztery pokolenia zamknięte w kosmosie. Chciałabym dożyć dnia, w którym mieszkańcy Arki mogliby w końcu na nowo zasiedlić Ziemię. Niestety. Było to kolejne marzenie, które miało się nie spełnić. Za dokładnie pięć miesięcy skończę osiemnaście lat. To oznaczało dla mnie jedno. Śmierć. Takie jest prawo na Arce. Za każde przestępstwo, bez względu na jego rodzaj należy się kara śmierci. Jeżeli niepożądanego czynu dopuszczała się osoba poniżej osiemnastego roku życia, zostawała ona wysłana do więzienia, w którym miała czekać na nieuniknione.

Nigdy nie dopuściłam się karygodnego czynu. Nie jestem mordercą, ani też złodziejem. Nigdy nikogo nie skrzywdziłam. Nic z tych rzeczy. Można powiedzieć, że przyczyna mojego aresztowania jest bliżej nieokreślona. Składa się na nią po prostu wiele czynników. Drobne występki w końcu przeciążyły szalę. Wraz z bratem bliźniakiem byłam bardzo niezadowolona z panującego na Arce ustroju. Zostaliśmy oskarżeni głównie za szerzenie propagandy. Nasze negatywne nastawienie potęgowały wydarzenia, które nastąpiły z dniem, kiedy przyszliśmy na świat. Rygorystyczne prawo Arki zabrania mieć więcej niż jedno dziecko. Musicie sobie wyobrazić, jak mogli się czuć nasi rodzice, gdy dowiedzieli się, że na świat przyjdą dwie małe istotki zamiast jednej. Dzień, który miał być najlepszy w ich życiu, okazał się najgorszym. Nasz ojciec miał bardzo dobry kontakt z kanclerzem, czyli osobą sprawującą władzę na stacji. Niestety to nie wystarczyło. Tata wpadł na szalony pomysł. Postanowił poświęcić własne życie, dla swoich dzieci. Nasza matka załamana utratą ukochanego zaczęła żywić do nas niewyobrażalną urazę. Kobieta pogrążona w rozpaczy po prostu się nas wyrzekła. Popadła w alkoholizm. Zaniedbała swe obowiązki. Wraz z bratem żyjemy tylko dzięki dobroci ludzi, którzy nie potrafili być obojętni na nasz los. Gdy mieliśmy po osiem lat, nasza rodzicielka zapiła się na śmierć. Dla mnie był to cios. Bez względu na to, jak traktowała nas matka... zawsze miałam nadzieję, że uda nam się naprawić nasze relacje. Mój brat znowu nie okazywał skruchy. Nienawidził jej z całego serca. Widok martwej matki, leżącej bezwładnie na stole z butelką alkoholu w ręce pozostanie ze mną do końca życia. W obliczu tego, co się stało... tylko John potrafił zachować zimną krew. Jak sam wielokrotnie powtarzał... Matkę stracił już wtedy, gdy po raz pierwszy uderzyła go w twarz. Tylko dlatego, że strącił ze stolika butelkę trunku, który swoją drogą sam ukradł dla matki, żeby mieć spokój. Byliśmy tylko dziećmi... Te traumatyczne wydarzenia sprawiły, że z biegiem następnych lat staliśmy się bardzo niewygodni dla władzy Arki. To właśnie ich rygorystyczne prawo sprawiło, że straciliśmy rodziców. Do więzienia trafiłam, gdy miałam szesnaście lat. Mój brat natomiast zagościł tu nieco wcześniej.

Wzdrygnęłam się, gdy usłyszałam krzyki na korytarzu. Niepewnie odsunęłam się od ściany. Wolnym krokiem podeszłam do drzwi celi, wspięłam się na palce i spojrzałam przez niewielkie okno. Strażnicy wyprowadzali więźniów. Zmrużyłam oczy. Coś było nie tak.
- Zdecydowanie to nie pora obiadowa. – Wyszeptałam pod nosem.
Czyżby kanclerz Jaha postanowił zmienić zasady i przyśpieszył czas egzekucji? W ułamku sekundy widok na więźniów zasłonił mi jeden ze strażników. Rosły mężczyzna z kamienną twarzą wydał polecenie, bym odsunęła się od drzwi. Posłusznie wykonałam jego rozkaz. Z doświadczenia wiem, że opór nic nie da. Strażnik wraz z partnerem wszedł do celi. Odruchowo wycofałam się pod ścianę. Wręcz przywarłam do niej plecami. Niepewnie spojrzałam w stronę strażników. Pomieszczenie wypełnił krzyk jednego z mężczyzn.
- Więzień trzysta dwadzieścia jeden, odwróć się twarzą do ściany.
- Co się dzieje? – Byłam zaniepokojona zaistniałą sytuacją.
- Wykonaj rozkaz.
- Tak... tak. - Przewróciłam oczami.
Ostrożnie wykonałam polecenie. Oparłam dłonie na ścianie.
- Dobrze. Teraz wyciągnij swoją prawą rękę.
Mężczyzna odziany w mundur podszedł do mnie z grymasem niezadowolenia. Momentalnie serce zaczęło mi bić jak oszalałe. Nie wiedziałam, czy się cieszyć, czy płakać. Z jednej strony w końcu przestałabym być więziona, jak zwierzę w klatce, a z drugiej... tak bardzo chciałam być wolna. Strażnik założył mi na rękę dziwną, metalową bransoletę. Gdy montował urządzenie, poczułam ból w nadgarstku. Towarzysz mężczyzny, który pilnował wyjścia, odwrócił ode mnie wzrok.
- Co to jest? – Usiłowałam się wyrwać z uścisku mężczyzny, gdy ból nie ustępował.
Nie uzyskałam żadnej odpowiedzi.
- Oznakowaliście mnie, jak zwierzę! – Czułam narastającą złość.
- Ucisz się!
Strażnik wyprowadził mnie z celi. Moim oczom ukazali się pozostali więźniowie. Każdy tak samo, jak ja był zdezorientowany. Usłyszałam krzyki za plecami. Targana ciekawością odwróciłam się na pięcie ku niezadowoleniu mężczyzny w mundurze. Moja sąsiadka z celi Clarke Griffin szarpała się właśnie z innymi strażnikami. Nie wiadomo skąd przy dziewczynie pojawiła się jej mama. Przez chwilę ze sobą rozmawiały. Clarke przytuliła się do swojej rodzicielki, a jeden ze strażników wycelował w nią broń. Zamarłam. Nim zdążyłam ostrzec Griffin, dziewczyna osunęła się na ziemię. Na szczęście była w ramionach matki i nie zaliczyła bolesnego spotkania z podłogą. Chciałam się wyrwać i jej pomóc. Dlaczego? Sama nie wiem. Odruch. Miałyśmy po prostu dobry kontakt, jeszcze, wtedy gdy byłyśmy dziećmi. Niestety chwila dezorientacji sprawiła, że szybko podzieliłam los Clarke. Sęk w tym... że nikt, nie zamortyzował mojego upadku. Moje ciało przeszył ból. Walcząc z otumanieniem, miałam wrażenie, że ktoś wykrzykuje moje imię. Starałam się podnieść, lecz cokolwiek zostało mi wstrzyknięte, całkowicie mnie obezwładniło. Resztkami sił przewróciłam się na prawy bok. Mętnym wzrokiem wpatrywałam się innych więźniów. W pewnym momencie dostrzegłam w tłumie niewyraźną sylwetkę, która szczególnie przykuła moją uwagę. W mojej głowie znów rozbrzmiały krzyki. Nim straciłam przytomność, udało mi się rozpoznać głos, który mnie nawoływał.

Był to mój brat bliźniak.

John Murphy.

IT'S TIME ( Anulowano)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz