8.

428 76 10
                                    




8.

Iść, nie iść, iść, nie iść... Iść?

Negocjacje, które prowadzę ze sobą cały poranek, tak naprawdę na niewiele się zdadzą – wiem, że nie mam wyboru. Rozmyślanie zajmuje mi zbyt dużo czasu, w efekcie czego na miejsce docieram z dziesięciominutowym opóźnieniem. Zastanawiam się, czy to będzie wystarczający argument dla Finlay'a, by mnie już wywalić, o ile w ogóle ma takie prawo.

Jednak kiedy próbuję otworzyć drzwi sklepu, one tkwią w miejscu jak zaczarowane. Ciągnę, popycham i jeszcze raz ciągnę – ani drgną. Szarpię klamkę, tak jakby miało to cokolwiek zmienić. Sklep jest zamknięty.

Przez myśl przechodzi mi pomysł, by zadzwonić do pani Fletcher, ale jest jeszcze tak wcześnie, że kobieta z pewnością śpi. Poza tym i tak nie chciałabym jej martwić tym, że jej ukochany wnuk nie pojawił się na miejscu.

W momencie, kiedy zaczyna ogarniać mnie panika, charakterystyczna czupryna w kolorze białego złota pojawia się na horyzoncie.

– Przerwa na fajkę? – pyta, opierając się nonszalancko o ceglaną ścianę.

– Nawet sobie ze mnie nie żartuj – warczę, szukając wzrokiem klucza w jego dłoniach, ale te były ukryte głęboko w kieszeniach. – No na co czekasz, otwieraj.

– Przecież to ty miałaś otworzyć.

– Słucham? – Mrugam kilkakrotnie, zastanawiając się, czy mówi poważnie, ale po jego minie mogę stwierdzić, że tak. Zdjął nawet na chwilę ten swój żałosny uśmiech – bez kpiny malującej się na jego twarzy wygląda sto razy lepiej. – Skąd mam mieć klucze?

– A skąd ja miałbym je mieć?

– Wczoraj otwierałeś i zamykałeś sklep!

Mierzymy się wzrokiem przez krótką chwilę, po czym Finlay przeklina i uderza pięścią w mur.

– Na co czekasz? Jedź po nie – mówię. Pogoda naprawdę nie przypomina jesiennej. Koniec września jest zimniejszy niż niejeden listopad. Moje ręce zaczynają zmieniać się w czerwone sople lodu.

– Jeżeli oczekujesz, że będę się tłuc całą drogę do Greenford, to się grubo mylisz.

– Więc co chcesz teraz zrobić?! – Ma rację, chociaż na pewno mu tego nie przyznam. Biorąc pod uwagę korki, podróż zajęłaby mu przynajmniej dwie godziny. Zapada cisza, żadne z nas nie wie, co powinniśmy zrobić. Nie możemy ot tak wrócić do domu.

– Podsadzę cię – słyszę w końcu.

– Hę? – Unoszę brwi, skacząc wzrokiem z chłopaka na wskazywane przez niego ogrodzenie i z powrotem. Dobrą chwilę zajęło mi odgadnięcie, o co mu tak właściwie chodzi.

Faktycznie, sklep ma drugie wejście, które nigdy nie jest zamknięte – zamek jest już tak zardzewiały, że prawdopodobnie nawet nie bylibyśmy w stanie wsadzić do niego klucza. Jednakże, żeby się tam dostać, musiałabym najpierw przeskoczyć wyższą ode mnie drewnianą bramkę, a potem przejść po dachu garażu, by ostatecznie wylądować na podwórku, z którego mogę wejść do budynku.

– Nie ma mowy – protestuję stanowczo. Mimo że naprawdę wiele razy w życiu chciałam się zabić, na pewno nie mam zamiaru tego robić, spadając ze śliskiego dachu, próbując się włamać do własnego miejsca pracy.

– W takim razie sobie tu postoimy – odpowiada spokojnie, ponownie opierając się o ścianę całym ciężarem ciała. Jedną rękę wsuwa do kieszeni, a drugą przytrzymuje papierosa, którego przed chwilą skręcił z bibułki i tytoniu. Zaciąga się, pozwalając, by jego płuca wypełniły się trucizna, po czym wypuszcza go w taki sposób, że z jego ust wydobywają się małe dymne kółeczka.

Wyglądasz pięknie, kiedy tęskniszOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz