Rozdział 4

186 16 2
                                    

         Powoli lato poczęło przeistaczać się w złotą jesień. Liście, wirując opadały z drzew na poznaczoną plamami kałuż ziemię. Azazel szedł chodnikiem, z gracją omijając błotniste  przeszkody. Zastanawiał się nad rozpoczęciem serii dokładnych eksperymentów na poszczególnych osobach. Jego wiedza o ludziach z każdym dniem była uzupełniana o nowe doświadczenia. Sprawdzał ich pod każdym kątem jednak wciąż wiele niespodzianek kryły w sobie te niezwykłe istoty.
Gdzieś w tłumie mignęła mu znajoma twarz. Zmarszczył brwi. Lekko przygarbiona sylwetka, długa spódnica w kratę i niebieski sweterek. Postać szła szybko. O wiele za szybko jak na swój podeszły wiek. Azazel ruszył za nią, zastanawiając się co pani Massey robi o tej porze w środku miasta. Nagle kobieta skręciła w obskurną, rzadko uczęszczaną uliczkę. Bruzda między brwiami chłopaka się pogłębiła. Nie mógł znaleźć powodu dla którego staruszka znalazła się w tym miejscu. Znał tę ulicę. Zawsze można było tam spotkać najgorszych zbirów, członków lokalnych gangów, nie wspominając o drobnych złodziejaszkach czy pomniejszych handlarzach bronią. Niezauważony podążył za kobietą. Przystanął w cieniu śmietnika i patrzył jak pani Massey, tak nie pasująca do tego otoczenia, wchodzi do najbardziej odrapanej kamienicy. Postanowił zaczekać aż wyjdzie. Po niespełna kilku minutach usłyszał trzaśnięcie drzwi i pospieszne kroki. Gdy wyszedł z cienia, staruszka właśnie znikała za rogiem. Pobiegł, by jej nie zgubić, jednak zanim wypadł na główną ulicę, ona zręcznie wmieszała się w tłum. Azazel zaklął szpetnie i kopnął ze złością kamień. Nie miał pojęcia jak wytłumaczyć zachowanie pani Massey, lecz był pewien jednego. Coś dziwnego wisiało w powietrzu.
Gdy zamyślony szedł w stronę domu, zaczął padać deszcz. Chłopak niemal nie czuł zimnych kropli przesiąkających przez materiał jego płaszcza. Jak w transie dotarł na miejsce, otworzył drzwi i powlókł się na górę. Słyszał krzątaninę na dole. Chwilę chodził po pokoju, zastanawiając się czy nie wypytać pani Massey wprost o co chodzi.
W końcu zdecydował się to zrobić.
Staruszka wybuchnęła gromkim, zupełnie swobodnym śmiechem gdy zadał jej pytanie.  Ocierając łzy rozbawienia powiedziała:
- Ależ bój się Boga, Levi! - chłopak ledwo opanował parsknięcie - Po co miałabym chodzić w takie paskudne miejsca? A z resztą, nawet gdybym chciała to moje zdrowie nie za bardzo mi na to pozwala. - rzekła z przekąsem i machnęła ręką - Musiał to być ktoś podobny do mnie.
Azazel uważnie lustrował kobietę wzrokiem. Przesadzona swoboda. Przerysowane rozbawienie. Zbytnia gestykulacja. Głos, na pozór normalny, skrywał w sobie pewną twardość i chłód. Człowiek nic by nie zauważył i uwierzyłby mistrzyni kłamstwa, jednak Azazel nie był człowiekiem. Kłamstwo rozpoznawał w każdej postaci. Nieważne czy dotyczyło ono ilości zjedzonych przez dziecko cukierków czy morderstwa.
Stał wpatrując się w oczy pani Massey i czekał aż jej wola złamie się i wyzna prawdę. Zazwyczaj kilka sekund jego spojrzenia wystarczało, jednak nie tym razem.
To uporczywe wpatrywanie się, co najwyżej zirytowało kobietę, która warknęła:
- Głupi jesteś, czy co?! Jak ja z moim reumatyzmem przeszłabym taki kawał drogi?! - założyła ręce na piersi i zmarszczyła brwi.
- Wiem, że pani tam była - rzekł Azazel, starannie i powoli cedząc słowa głosem zimnym jak lód. - I obiecuję, że dowiem się o co w tym wszystkim chodzi.
Zmierzył ją ostatnim ostrym spojrzeniem, po czym wyszedł z kuchni i zaszył się w swoim mieszkaniu.

Następnego ranka wyszedł z mieszkania w chwili gdy pani Massey zamykała drzwi. Bez namysłu udał się za nią. Tym razem szła w zupełnie innym kierunku. Po godzinie dotarli do dużego, doskonale utrzymanego domu, którego właściciele zapewne nie narzekali na brak gotówki. Staruszka weszła do środka jak do siebie. Po mniej więcej minucie Azazel nie wytrzymał i bezceremonialnie wparował do domu. Scena którą ujrzał, wprawiła go w niemały szok i zaskoczyła... śmiertelnie zaskoczyła...

AZAZEL Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz