Rozdział trzeci

535 26 1
                                    


Ostatnim razem, gdy sprawdzałam, czyli jakąś minutę temu, była trzecia w nocy. Troy spał obok mnie na plecach i kiedy na niego patrzyłam to nie mogłam się nadziwić, że potrafił być taki beztroski podczas snu, jakby miał najczystsze sumienie ze wszystkich ludzi na Ziemi. Jego klatka piersiowa unosiła się powoli i opadała, a równomierny oddech uspakajał mnie tak samo jak kilka filiżanek melisy.

Mój dawny pokój wręcz raził ciemnością, ale nie tą przyjemną, tylko tą głuchą. Białe ściany były puste — zdążyłam z nich ściągnąć każdy obraz, półkę czy tablicę, zanim jeszcze wyjechałam do Londynu — i aż przerażające w swoim osamotnieniu. Zdarzało mi się nawet odnieść wrażenie, że przebywałam w jaskini, kiedy wypowiedziane przeze mnie słowa odbijały się od nich i z powrotem uderzały prosto we mnie.

Zanim Troy przyjechał do Madrytu, nie znosiłam spędzać tutaj nocy, bo budziły u mnie strach związany z samotnością. Bałam się przebywać w tak wielkim domu sama i czasami do głowy przychodziły mi myśli, którymi dodawałam sobie otuchy, że jeżeli duch Evelyn nadal gdzieś błądził to blisko mnie, choć nie miałyśmy jakiejś szczególnej więzi i podstaw, żeby się mną „opiekowała" po śmierci, skoro za życia tego nie robiła. W moim pokoju, oprócz łóżka i dwóch mahoniowych szafek nocnych po obu jego stronach, przy drzwiach stały jeszcze kosze na brudne rzeczy, a zaraz obok nich nasze, wciąż nierozpakowane, walizki.

Nie spałam, bo martwiłam się tą całą zaistniałą sytuacją. Cristiano postawił mnie przed faktem dokonanym; nie pytał uprzejmie, czy mogłabym to zrobić, a wręcz do tego zmuszał. Darzyłam Marcelo sporą sympatią, ale należało mu przyznać, że nie wpadał na dobre pomysły, które ostatecznie musiały zakończyć się katastrofą. Sama myśl o brunchu z piłkarzami światowej sławy, którzy tworzyli żywą historię Realu Madryt, przyprawiała mnie o ból brzucha. Zresztą już nie chodziło nawet o moje wygłupienie się przed nimi dwa lata temu, ale i o to, jak wiele zdążyli osiągnąć przez ten czas, podczas gdy ja nie zrobiłam nic. Dosłownie nic.

Gdy przeprowadziłam się do Madrytu i przyjaciel Evelyn oraz ich ówczesny trener, Jose Mourinho, zaoferował mi tę idiotyczną pracę z jego drużyną — w zakresie moich obowiązków leżało dopilnowanie, żeby nigdy nie brakowało czystych ręczników czy dostarczanie im skrzynek z butelkami wody na treningach — to nigdy nie popatrzyłam na nich poprzez pryzmat sukcesów czy popularności. Byłam przyzwyczajona do ludzi takich jak oni, bo często spotykałam ich na przeróżnych akcjach dobroczynnych, na które targał mnie mój tata. Tyle że akurat Real Madryt zdołałam poznać od „kuchni" i dlatego stali się dla mnie zwyczajnymi, chociaż nadal piekielnie przystojnymi, facetami.

Być może to nie było dla mnie takie istotne, mimo że miliony ludzi najchętniej dałoby się pokroić, żeby zająć moje miejsce; może te tragedie, które się skumulowały i zaczęły wybuchać jedna po drugiej, sprawiły, że to było ostatnie, o co przyszło mi się martwić. Wtedy.

Ale tak, dawniej to nie leżało w zakresie moich zmartwień. Nikt z nich nie wypytywał mnie o plany na przyszłość ani o to, co robiłam dotychczas, przed przeprowadzką, bo moi rodzice zginęli w tragicznym wypadku w górach i zostałam zmuszona do zamieszkania w Hiszpanii, i najprawdopodobniej wszyscy jednogłośnie zdecydowali, że nie będą mnie bardziej dobijać.

Tym razem było jednak inaczej i może, pomiędzy kondolencjami z powodu straty Evelyn czy usprawiedliwianiem nieobecności na stypie (jakby ktoś się ośmielił...), padłoby pytanie:

— Carter, co ciekawego porabiałaś w Londynie?

I tuż po tym, jak ten, kto spytał, wysłuchałby mojej odpowiedzi, sam pochwaliłby się, jak wielkie sukcesy zdołał odnieść, gdy mnie nie było.

BURZOM [2]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz