Rozdział szósty

481 23 1
                                    

Walentynki 2013

Postawiłem, pustą już, butelkę po piwie na zimnych panelach, na których leżałem od kilku godzin i założyłem ręce za głowę, wpatrując się w sufit. To Carter odtworzyła na nim gwiazdozbiór Wielkiego Psa, który rozświetlał mój salon, kiedy nie zapaliłem światła, i który starałem się za każdym razem ignorować. Jakoś nigdy nie znalazłem w sobie motywacji, żeby spakować te wszystkie gwiazdy do pudełka i schować je na dnie szafy.

Zresztą, pozostałe rzeczy Carter nadal znajdowały się w dokładnie tym samym miejscu, w którym je zostawiła, gdy ostatnim razem tutaj była. Nie potrafiłem żadnej z nich dotknąć, przestawić lub wyrzucić, a kiedy w końcu próbowałem się za to zabrać, zaczynała mi dokuczać myśl, że właśnie nadeszła ta chwila, że wreszcie uporałem się z jej odejściem. Czułem, że było wręcz odwrotnie, dlatego ostatecznie kończyłem z piwem w jednej ręce, a w drugiej z telefonem i wybranym jej numerem, choć nigdy do niej nie zadzwoniłem. Nie miałem odwagi, żeby zaryzykować ani pewności, czy w ogóle by odebrała, a jeśli tak, nie wiedziałem, co mógłbym powiedzieć.

Minęły dwa miesiące, odkąd wyjechała, i chociaż z dnia na dzień coraz łatwiej mi się żyło z jej odejściem, wcale nie przestawałem jej kochać. Czasami wydawało mi się, że kochałem nawet bardziej, bo bez niej czas płynął o wiele wolniej i mogłem się zatrzymać, aby po raz kolejny cofnąć się pamięcią do tego wszystkiego, co się między nami wydarzyło. Robiłem tak niemalże codziennie, wmawiając sobie, że to pomoże mi uporać się z jej nieobecnością, gdy bezsprzecznie dopuszczałem się tego, żeby trzymać się nadziei, że Carter kiedyś jednak do mnie wróci. Poniekąd sam myślałem, żeby wsiąść w samolot do Londynu i zawalczyć o nią, ale lekceważyłem ten pomysł, żeby się nie ziścił.

To w Walentynki się poddałem; to tego dnia wszystko trafiło szlag. Dotarło do mnie, że to ja zawiniłem, że to z mojej winy spędzałem je w samotności. To ja się o nią nie postarałem; może i błagałem ją, żeby nie wyjeżdżała, ale przecież nie dałem jej ani jednego powodu do pozostania w Madrycie.

Ramos był moim najlepszym przyjacielem od lat. Z każdym, kogo znało się tak długo, jak ja znałem jego, miewało się nieporozumienia, czy to mniejsze czy większe, ale my jeszcze nigdy nie pokłóciliśmy się o dziewczynę. Nigdy nie doszliśmy do takiego miejsca w naszej przyjaźni, w którym nie byliśmy w stanie na siebie spojrzeć, a jakiekolwiek słowo, które padło albo z moich albo jego ust, nie budziło w nas żądzy mordu. Sam nie umiałem do końca powiedzieć, co takiego niezwykłego w niej było, że obaj ją pożądaliśmy; niewykluczone, że faktycznie potrzebowałem oderwania od ponurej rzeczywistości, w której moja własna żona mnie zdradzała, Ramos był świeżo po zerwaniu z tą Larą i musiał odreagować, a Carter się po prostu nawinęła i tak jakoś wyszło.

Wiedziałem za to, że to nie ona wystawiła naszą wieloletnią przyjaźń na próbę, ponieważ to ja to zrobiłem. To ja zwlekałem z określeniem, co do niej naprawdę czułem, to ja pozwalałem, żeby się do mnie zbliżyła, a później ją odpychałem ze strachu, że im bliższa mi się stanie, tym bardziej będę podatniejszy na zranienie. Gdybym już na początku jasno postawił sprawę, że potrzebowałem jej w swoim życiu, nie wynikłyby nieporozumienia. Gdybym szczerze porozmawiał o tym z Ramosem, to zapewne by się wycofał albo spróbowalibyśmy zawalczyć o nią uczciwie i sprawiedliwie, zamiast rzucać sobie kłody pod nogi i się znienawidzić. Cholera, w życiu do głowy by mi nie przyszło, że będę nienawidzić Ramosa — faceta, za którym skoczyłbym w ogień.

Na boisku nie było miejsca na strach. Tam myślało się krótko, a jeszcze szybciej działało, nie pozwalając na to, żeby obawy przed przegraną wzięły górę i zabroniły podejmowania ryzyka, które kończyło się albo słodkim zwycięstwem albo gorzką porażką. Gdy biegało się po murawie, liczyło się tylko to, aby dać z siebie więcej niż sto procent i nikogo nie zawieść.

BURZOM [2]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz