~Rozdział 6~

1.3K 112 26
                                    

  Wykonane z premedytacją głośne zamknięcie drzwi spowodowało, że Alec w ułamku sekundy stał metr od Jace'a. Zrobił to, ponieważ bynajmniej osoba, która stała przed drzwiami, ostro się w nich wpatrując, nie powinna tu być. Powinna być w Idrisie. To tam siedziała przez ostatnie miesiące, a tu nagle pojawiła się w najmniej odpowiednim momencie. Robert Lightwood, ojciec Aleca, wpatrywał się w swoich dwóch synów. Alec nie potrafił stwierdzić, co widzi w oczach ojca.
Ten chrząknął i powiedział oschle:

— Jace, ty, ja i Hodge musimy porozmawiać. Chodź ze mną.

  Wychodząc, ominął wzrokiem Aleca, który dokładnie wiedział, jak wyglądała ta sytuacja oczami jego rodziciela. Błękitnooki pozostał sam w pedantycznie czystym pokoju. Nie wiedział czym się zająć.

  Na szczęście Izzy, która zawsze miała milion pomysłów na minutę, zawsze znajdowała dla nich zajęcie. Wpadła do pokoju, zaplatając ręce na piersi i z uśmiechem machnęła na chłopaka ruchem głowy, nakazując mu iść za nią. Ten chcąc nie chcąc wyszedł z pokoju swojego parabatai. Wraz z siostrą szedł przez korytarze instytutu. Mimowolnie jego wzrok skierował się w stronę okna, za którym zobaczył młodą kobietę stojącą przy bramie instytutu. Mruknął do siostry, że zaraz wróci i skierował się w stronę schodów. Nie musiał patrzeć, aby wiedzieć, że Izzy przewraca oczami.

  Podejrzliwym wzrokiem starał przyjrzeć się tajemniczej kobiecie z daleka. Wyglądała na bardzo roztrzęsioną. Jego uwagę przykuło jednak to, że niezaprzeczalnie widziała instytut.

~~

  Madeleine biegła ile sił w nogach w stronę budynku, który od dawna wydawał jej się inny niż wszystkie w Nowym Jorku. Była pewna, że to jest instytut, który miał na myśli demon. Rozczochrane włosy i wysuszone od płaczu oczy nie współgrały z wiejącym porywiście jak na to miasto wiatrem. Nie wspomnę już o jej podartej sukni, która niezbyt estetycznie układała się na ciele kobiety. W ręku kurczowo trzymała woreczek wypełniony srebrnie połyskującym proszkiem. Czuła się okropnie. Cały umysł świrował jej na myśl tego, co miała zrobić. Wreszcie dotarła do pięknej, rzeźbionej bramy.

  Oparła się czołem o mur.

  Co ja mam teraz zrobić? — pomyślała, jednocześnie ściskając mocniej lśniący woreczek.

  Niespodziewanie usłyszała, jak żelazna brama się uchyla. Od razu podniosła wzrok, a na widok mężczyzny, który przed nią stał, ugięły jej się kolana. Alec Lightwood. Szybko schowała sakiewkę do rękawa. Jej anioł stał tuż przed nią ze słodko zmarszczonymi brwiami. Madeleine zapomniała jak się mówi, gdy chłopak zapytał jej, co tu robi.

  Do jej głowy od razu uderzyły bolesne informacje ostatnich wydarzeń. Nie wiedziała, jak może patrzeć temu niezaprzeczalnie pięknemu nocnemu łowcy w oczy.

  Jej anioł uznał, że chyba konieczne będzie wpuszczenie jej do instytutu w celu przesłuchania. Nie był z tego powodu zadowolony, ale czuł także, że od jakiegoś czasu coś się w nim zmieniło. Nie wiedział dokładnie co. Obejrzał dokładnie zestresowaną dziewczynę, ze współczuciem patrząc na jej czarną i kiedyś piękną suknię teraz w opłakanym stanie. Tylko od kiedy interesowały go ubrania?

  Madeleine szła tuż obok Aleca, nie mogąc napatrzeć się na sposób, w jaki się poruszał, myślał, mówił. Jednak każda z tych rzeczy powodująca uczucie ciepła na sercu równocześnie wbijała w nie powoli i coraz głębiej cienką szpilkę. Dziewczyna spuściła wzrok.

— Co cię do nas sprowadza? — spytał ponownie chłopak, kierując na nią swoje błękitne oczy.

— Chciałam... Emm... chciałam z panem porozmawiać — oznajmiła, wybierając pierwsze lepsze słowa, które przyszły jej do głowy.

— Z panem? Naprawdę wyglądam aż tak staro? — chłopak obejrzał się od stóp do głów, a potem uśmiechnął lekko. — Jestem Alec, ale nie wiem, czego pani może ode mnie chcieć. Przecież nawet się nie znamy.

— Ja... ja widziałam cię wczoraj wieczorem... w kawiarni. — Madeleine nie wiedziała, od czego zacząć. — Wyglądałeś na osobę godną zaufania. Bo widzisz... ja widzę was. Chciałam z kimś porozmawiać i...

  W tym momencie przerwał jej Alec:

— Porozmawiajmy spokojnie w... Sanktuarium.

  Na dobrą sprawę nie wiedział, kim ona jest, ale znaku demona na razie nie zauważył. Tak naprawdę powinien zawiadomić rodziców i Hodge'a, ale teraz byli zajęci rozmową z Jace'em, a ona najwidoczniej chciała rozmawiać tylko i wyłącznie z nim. Uśmiechnął się do niej zachęcająco, wskazując duże drzwi. Nie chciał jej przestraszyć.

— Wejdź tam i zaczekaj. Pójdę po herbatę.

  Madeleine tylko skinęła głową i złapała za chłodną klamkę. Wiedziała, co ma zrobić. Wiedziała, że wezwanie tego demona, to było najgorsze, co zrobiła w swoim dwudziestoletnim życiu, ale przecież człowiek uczy się na błędach.

   Westchnęła ciężko, przetarła policzek, po którym spłynęła samotna, kryształowa łza i ciężko stukając obcasami o posadzkę, usiadła w końcu na jedynym krześle, które znajdowało się w chłodnym pomieszczeniu. Nie miała pojęcia, że siedzi tam, gdzie poprzedniego wieczora siedział Wysoki Czarownik Brooklynu.

  Wyciągnęła z rękawa gorsetu woreczek od demona, wiedząc, że to nie zrobi za nią wszystkiego. To nie wykona za nią tego, co musi zrobić sama. Czekała coraz bardziej przerażona tym, co wyrządzi osobie, którą kocha i chce jej pomóc. Nie mogła znieść tej myśli. Jednak jeśli tego nie zrobi, czeka ją kara. Ciążyło to na jej duszy jak ogromy ciężki kamień, coraz mocniej przygniatając wszystkie uczucia.

  Gdy jej piękny anioł wszedł do pokoju, niosąc na tacy dwie filiżanki wypełnione po brzegi bursztynowym napojem, Madeleine nie mogła oderwać od niego oczu. Był przepiękny, mięśnie rysowały się lekko pod cienką bawełnianą koszulką, oczy połyskiwały od magicznego światła. Uśmiechał się do niej. Nie zauważył, że zaciska coś w filigranowej pięści. Ostatnie przeżycia nauczyły go, że nie każdy obcy jest wrogiem, jednak musi uważać. Chciał zdobyć zaufanie, o którym nie wiedział, że już posiada.

  Alec postawił tacę na stole, po czym wrócił do kuchni po zapomniany cukier. Madeleine przesunęła jedną z filiżanek do siebie.

  Teraz albo nigdy — pomyślała z rozpaczą bursztynooka.

  Łkając, wsypała zawartość prześwitującego woreczka do filiżanki.

  Dopiero po chwili pełnej wyrzutów sumienia do pomieszczenia wrócił młody nocny łowca. Postawił cukier na stoliczku i wyszedł za drzwi, by sekundę później wrócić z identycznym krzesłem. Ustawił je naprzeciwko nieznajomej i uśmiechnął się do niej.

— Co panią sprowadza? — powtórzył kolejny raz wcześniej zadane pytanie.

— Madeleine — wyszeptała za uśmiechem, kryjąc gorzkie łzy — mam na imię Madeleine.

— No dobrze, Madeleine, a więc o czym chciałaś porozmawiać?

— Może napijesz się herbaty? — podsunęła nerwowo Madeleine.

  Alec z podejrzeniem zmarszczył brwi, ale w końcu miał zaufać kobiecie. Uniósł więc filiżankę do ust i zrobił jeden łyk.

  To w zupełności wystarczyło, by piękne, błękitne oczy chłopaka zaszły lekką mgiełką, a wszystkie jego mięśnie się spięły.

  Pomału odstawił filiżankę na stół, niczym robot przeczesał już wcześniej rozczochrane włosy, a potem powiedział:

— Masz śliczne oczy — spojrzał na nią, głęboko wpatrując się w jej bursztynowe tęczówki. — Ale dlaczego tu przyszłaś, Madeleine?

— Przyszłam... — kobieta spojrzała w stronę niewielkiego okna, nie mogąc zdobyć się na kontakt wzrokowy. — Przyszłam tu, by omówić naszą jutrzejszą randkę, najdroższy.  



Wraz z nowym rozdziałem pragniemy wam życzyć Wesołych Świąt! Zabijania dużej ilości demonów, spotkania Aleca, Magnusa i całej wesołej ferajny! 

A tak na temat rozdziału... co tu się porobiło...

Do następnego! 

Jen&Gwen

Kroniki MalecaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz