~Rozdział 8~

1.1K 86 12
                                    

  Jace odkąd tylko przyjechał do instytutu, nie lubił jednej rzeczy. Chłodu bijącego od rodziców swoich nowych przyjaciół. Czasem, gdy coś przeskrobali, Robert i Maryse Lightwood patrzyli na nich tym swoim wzrokiem mówiącym „Macie przerąbane moi drodzy", a chłód, jaki od nich bił, był okropny. Chociaż ten ze strony Maryse był mniej odczuwalny. Mimo wszystko nie lubił chłodnego traktowania jego parabatai i Isabelle. To były ich dzieci. Prawdziwe dzieci. Mogli być dla nich milsi. Jace nawet nie myślał o lepszym traktowaniu jego osoby. Przecież sobie zasłużył. A miłość niszczy. Nie potrzebował jej. Dlatego bał się swoich uczuć do Clary. Jednak postanowił przestać o nich myśleć. Właśnie przekroczył próg gabinetu Hodge'a i zastanawiał się, o czym będą rozmawiać.

  Zobaczył swojego nauczyciela pochylonego nad stolikiem. Jego postawa wyraźnie pokazywała, że był zmęczony. Możliwe, że nie spał od kilku godzin, ale kto wie? W końcu to Hodge. Jedyna osoba w instytucie, która mimo tego, że jest jak otwarta księga, jednocześnie sprawia wrażenie zamkniętej twierdzy ze swoimi tajemnicami. Jace czasami miał ochotę wypytać mężczyznę o jego przeszłość. Dość często mówiono mu, że jest wścibski, ale gdyby nie to, nie byłby Jace'em.

  Zaraz za blondynem do gabinetu wkroczył Robert Lightwood. Jego zimny wzrok przebiegł po pokoju i zatrzymał się na fotelu, w którym chwilę później usiadł. Jace nie zamierzał siadać. Z lekką ignorancją oparł się o wiekowy, rzeźbiony regał ze starymi i wysłużonymi książkami.

— Jeśli zamierzacie mi zrobić wykład na temat podejmowania pochopnych decyzji, to już jeden miałem — powiedział, wbijając wzrok w Hodga. — Poza tym uratowałem przyziemnego z rąk wampirów, a to chyba jest nasze zdanie prawda? Chronienie Przyziemnych.

— Nie będziemy wykładać kazań Waylandzie — nazwanie przez zastępczego ojca Waylandem nie należało do przyjemnych — Ale napiszę stosowne pismo do Clave. A rozmawiać będziemy o dalszym postępowaniu w poszukiwaniu kielicha.

— Czyli co, chcecie nam na głowę sprowadzić całe Clave? Świetnie, wyśmienity pomysł — Jace prychnął, zaplatając ręce na piersi.

— Nie histeryzuj Jace, ja też nie mam ochoty na Clave w Instytucie — mruknął Hodge.

— Spokojnie, wysyłam tylko informację o pobycie w hotelu Dumort. Naprawdę nie chcę teraz mieć wizyty Clave w moim Instytucie. Powiem im, że oprócz tego nic się nie dzieje, ale obawiam się, że będziemy musieli razem z Maryse wrócić do Idrisu — mężczyzna uniósł wzrok i spojrzał wprost na swojego adoptowanego syna —Jace możesz na chwilę usiąść? Nie mogę się skupić, kiedy tak stoisz — wskazał ruchem dłoni na stojący przed nim fotel.

  Jace niechętnie odepchnął się od ściany i z miną obrażonej nastolatki usiadł niechlujnie na fotelu. Nie miał teraz najmniejszej ochoty na knowania wojenne. Poza tym czuł, że coś jest nie tak, miał dziwne uczucie, jakby zaraz miało zdarzyć się coś złego.

— Kielichem zajmiecie się sami, ale gdy go znajdziecie, informujemy Clave — powiedział Robert, wprawiając Jace'a i Hodge'a w niemałe zdziwienie.

— Czyli czekamy, aż Clary odzyska wspomnienia. Zrobimy wszystko, aby jej to ułatwić — rzucił prawie wesoło Hodge, unosząc kąciki ust.

  Jace'owi nie spodobała się ta mina. Jeszcze nigdy nie widział Hodga z takim wyrazem twarzy. Uznał, że nie ma co tu robić i wstał, kierując się w stronę drzwi. Przyszywany ojciec wyszedł za nim i gdy tylko znaleźli się w odpowiedniej odległości od drzwi gabinetu, złapał Jace'a za ramię.
Ku zdziwieniu młodego chłopaka pchnął go na ścianę i trzymając mocno za ramię, warknął:

— Nie wiem, co łączy cię z moim synem, ale trzymaj łapy przy sobie Wayland.

  Zanim Jace zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Robert odwrócił się na pięcie i wszedł z powrotem do gabinetu, zostawiając go całkiem samego na korytarzu.

***

  Lekki wiatr Hyde Parku wplątywał się w brązowe włosy Madeleine. Alec cały czas trzymał swoją rękę na ramieniu dziewczyny, jednocześnie bawiąc się długimi pasmami jej włosów. Kobieta obejmowała swojego ukochanego w pasie, jednocześnie licząc sekundy, które płynęły niesamowicie szybko.

— Alec... — zaczęła niepewnie — Czy mnie kochasz?

— Nie za wcześnie na takie pytanie Mad? — powiedział Alec i pieszczotliwie dotknął czubka nosa kobiety.

  Ona uwolniła się z uścisku niebieskookiego i podeszła do krzaków bladoróżowych dzikich róż.

— Czyż nie są piękne? Żadna z nich nie jest idealna, ale gdybyśmy wyciągnęli z każdej po najpiękniejszym płatku, wyłonili najdoskonalszą łodygę i znaleźli najładniejsze liście wśród wszystkich róży, otrzymalibyśmy jedną idealną. Według idei Arystotelesa właśnie tak nasz umysł pojmuje ideał. Selekcjonuje i składa w całość najpiękniejsze rzeczy, obrazy, gesty i wyrażenia, jakie widzimy, słyszymy, czujemy. I wiesz? Ty jesteś moim ideałem — teraz odwróciła się do niego z jedną różą w ręce.

  Spojrzała mu w oczy, a on podszedł do niej wolnym krokiem.

  Pomalutku położył swoje silne, ale delikatne dłonie na jej policzkach, spojrzał prosto w brązowe oczy dziewczyny i uśmiechnął się, ukazując rząd pięknych zębów. Zbliżył się trochę do niej. Przejechał swoim nosem po skroni dziewczyny, potem złożył delikatny pocałunek na jej czole. Madeleine westchnęła cicho, ale nie chciała tego przerywać. Alec przejechał swoim nosem po jej nosie, a następnie cmoknął ją w niego. Wreszcie zatrzymał swoje usta przy jej drobnych i lekko rozchylonych wargach, a potem złożył delikatny pocałunek. Najpierw jeden, potem kolejny i kolejny. Madeleine położyła swoje dłonie na jego ramionach, upuszczając przy okazji bladą różę. Ta chwila mogłaby dla obojga trwać wiecznie. Czuli się szczęśliwi i nic nie mogło tego zakłócić.

  W końcu Alec odsunął się od Madeleine na kilka milimetrów. Oparł swoje czoło na jej czole i spojrzał głęboko w lekko przerażone oczy dziewczyny. Uśmiechnął się do niej pokrzepiająco i popieścił palcem jej zaróżowiony policzek.

— Też jesteś moim ideałem Mad. Koch... — zaczął, ale reszta słów nie chciała mu przejść przez gardło. — Uwielbiam cię i to bardzo. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił.

  Byłbyś szczęśliwy — pomyślała Mad, wypuszczając ze swoich oczu drobną łzę. Nie wiedziała, że w rzeczywistości wyszeptała to na głos.

— Nie rozumiem — Alec spojrzał na nią, marszcząc brwi. Wolał jednak nie pytać dlaczego. — Nie ważne. Chciałbym cię przedstawić rodzicom. Przyjechali niedawno. Myślę, zdążymy jeszcze wrócić do Instytutu przed ich wyjazdem. Co o tym myślisz?

  Madeleine spojrzała na czubki swoich butów, nie wiedząc co powiedzieć. Nie miała tego w planach. Nie chciała spotkać rodziców osoby, której wyrządzi ogromną krzywdę. Mimo to przytaknęła. Alec uniósł dłonią jej podbródek.

— Wszystko w porządku? Nie martw się... Aktualnie szukamy Kielicha Anioła, a gdy go znajdziemy — na tę myśl uśmiechnął się lekko — będziesz mogła stać się jedną z nas.



  Hej, hej!

  A więc witamy Was w pierwszym rozdziale maratonu! Kolejny pojawi się jutro o godzinie piętnastej! Rozdziałów będzie pięć. 

  Do następnego!

  Jen&Gwen

Kroniki MalecaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz