Stukot krwistych obcasów dziewczyny roznosił się echem po całym korytarzu Instytutu. Szła pod ramię z Alecem, który, mimo że chodzili labiryntami takich samych korytarzy, wyglądał, jakby doskonale wiedział gdzie ma teraz iść. Dziewczyna cały czas uważnie przyglądała się każdej ze ścian, ale nie potrafiła znaleźć niczego, czym mogłyby się różnić.
Mogłabym tu zamieszkać — pomyślała, gdy skręcili w prawo. — Mogłabym, gdyby nie ten demon — łza zaiskrzyła w jej oku, ale ta od razu pozbyła się jej, mrugając kilkakrotnie.
— O, Jace! — krzyknął Alec, zauważając znikającą za zakrętem sylwetkę.
Blondyn cofnął się i podszedł do swojego parabatai, przybierając zdziwioną minę na widok Madeleine.
— Przedstawisz nas? — mruknął Jace, oglądając towarzyszkę Aleca od stóp do głów.
— A, tak. Madeleine, to jest Jace. Jace, poznaj Madeleine. Widziałeś gdzieś moich rodziców? Chciałbym im ją przedstawić.
Jace uśmiechnął się do Mad, ukazując swoje prawie idealne zęby, a potem skierował wzrok na Aleca.
— Właśnie wrócili do Idrisu. To będzie musiało poczekać. Możemy pogadać w cztery oczy?
Alec zmarszczył brwi, ścisnął dłoń dziewczyny, a potem poważnym tonem, którego często używał podczas rozmów z rodzicami, powiedział:
— Możemy pogadać tutaj. Nie mam przed Mad żadnych sekretów.
Idealnie było widać zdziwienie wręcz wymalowane na twarzy blondyna. Żadnych sekretów? Przed dziewczyną, której on nie widział nigdy na oczy? Coś tu jest nie tak.
Dla niepoznaki Jace skinął lekko głową, uśmiechnął się do dziewczyny, odwrócił się na pięcie i idąc wzdłuż korytarza, wyjął telefon z kieszeni spodni i wybrał numer Isabelle. Dziewczyna odebrała już po drugim sygnale.
— Słucham, Jace.
— Musimy pilnie pogadać, coś jest nie tak z Alecem.
W tym czasie Madeleine położyła dłoń na ramieniu jej niebieskookiego anioła. Do wykonania zadania została doba. Dziewczyna westchnęła ciężko, ale uśmiechnęła się do niego, przezwyciężając smutek.
— Nic nie szkodzi, Alec. Będziemy... — głos się jej załamał — będziemy mieli okazję kiedy indziej. — po chwili dodała — Pójdę już. Robi się późno. — teraz wcisnęła mu do dłoni małą karteczkę — Przyjdź tam jutro.
Posłała mu ostatni uśmiech tego dnia. Alec go odwzajemnił. Nie zauważył, że ona uśmiecha się ze łzami w oczach.
***
Kurz, kurz i jeszcze raz kurz. Tylko on towarzyszył Magnusowi podczas przeszukiwania biblioteki. Czarownik siedział na środku okrągłego dywanu z mnóstwem wzorków, wokół niego piętrzyły się stosy różnych ksiąg. On od kilku godzin wertował je, by tylko znaleźć odpowiedź na dręczące go pytanie. Czego chce ten demon? Magnus po powrocie do domu stwierdził, że to nie możliwe, że dziewczyna ot, tak rozkochała w sobie Aleca. Miał co to tego zdecydowanie złe przeczucia. Zupełnie zrezygnowany siedział na podłodze, przymykając kocie oczy. Gdy do zupełnej ciemności brakowało milimetra, jego źrenice gwałtownie powiększyły się, odnajdując upragnione słowa. Trzy dni. Czarownik rzucił się w stronę starej zniszczonej księgi. Na drugiej stronie widniały obrazy. Były to ilustracje podziemnych komnat i pomieszczeń, w których składano ofiary. Magnusa to zaniepokoiło. Dlaczego ta kobieta miałaby czcić demona? Czytał dalej. Książka napisana była starym językiem, którego nawet Magnus nie rozumiał do końca. Omdlałe ze zmęczenia powieki przykrywały oczy, na dłużej niż powinny. Wśród rozmazanych słów dostrzegł słowa „szantaż", „śmierć", „zemsta" oraz„błachy". Wysoki Czarownik Brooklynu starał złożyć się to wszystko w całość. Aby oprzytomnić umysł, użył swojej magii. Wtedy zaczął szukać na mapie lokalizacji. Pasującej to tych miejsc w księdze. Była tylko jedna.
Od razu wstał, przeniósł najważniejsze rzeczy na stół leżący nieopodal i założył elegancki, czarny płaszcz. Przeczesał palcami postawione włosy i jeszcze raz przeanalizował mapy. Doskonale wiedział, gdzie to jest.
Odsunął się od stolika i ruszył w kierunku wyjścia. Zgarnął jeszcze telefon z szafki stojącej obok drzwi, a przelocie pogłaskał kota i wyszedł, trzaskając za sobą drzwiami. Musi się tam znaleźć jak najszybciej. Musi.
***
Madeleine obudziło głośne łopotanie w okno. To wiatr uderzał gałęziami dębu w okno jej kamienicy. Rozejrzała się po mieszkaniu. Utkwiła wzrok w starym, drewnianym zegarze ściennym. Była dziewiąta rano. Późno. Powinna być na miejscu pół godziny temu i czekać na ukochanego. Nie wiedziała, kiedy przyjdzie. Ubrała białą koronkową suknię, którą powracała do mody na wzór starych londyńskich salonów. Drżącą ręką chwyciła szczotkę i zaczęła rozczesywać splątane włosy. Skierowała oczy na szafkę nocną. Leżał na niej ostry jak brzytwa sztylet o falowanym kształcie. Madeleine z trudem przełykała ślinę. Myślała o tych, dla których musi to zrobić.
Wyszła z domu i rozglądnęła się wokoło. Podeszła do ulicy i zaczęła machać na nadjeżdżającą taksówkę. O dziwo ta od razu się zatrzymała. Kobieta wsiadła, zgarnęła ze sobą suknie i podała kierowcy przybliżony adres, a potem westchnęła ciężko i opadła na oparcie. Mocniej ścisnęła ramię swojej niewielkiej torebki, w której znajdowały się tylko trzy rzeczy. Telefon, portfel i sztylet. Sztylet, który ukradła dawniej swojemu ojcu. Sztylet, który wiązał się z nieprzyjemnymi wspomnieniami. Sztylet, który miał już niedługo zniszczyć skrawek jej delikatnej duszy.
Jechała trzy i pół godziny jednak dla niej trwało to wieki. Cały czas przypominała sobie, dlaczego to robi. Dlaczego musi to zrobić. Kochała go, jednak znała tak krótko. A kara za niewykonanie zadania była straszna. Czuła się jak Malfoy z Harry'ego Pottera. Była przyparta do muru. Taksówka stanęła i wyrwała ją z rozmyślań. Madeleine wyciągnęła z beżowego skórzanego portfela gruby plik banknotów i podała kierowcy. Stanęła przed tym straszliwym miejscem. Przyspieszył jej puls ze strachu i obawy czy da radę.
Alec już na nią czekał. Stał tam z rękami włożonymi do kieszeni. Gdy tylko ją zobaczył, jego twarz rozpromieniła się, a oczy zaszły przykrą, białą mgłą. Mad wstrzymała oddech i mocniej ścisnęła ramię torebki. Powoli podeszła do swojego anioła i uśmiechnęła się do niego, tamując łzy. Alec zmarszczył brwi, a potem położył swoje dłonie na policzkach ukochanej dziewczyny.
— Co się stało, Mad? — zapytał z troską.
Dziewczyna nie odpowiedziała, tylko zaczęła płakać. Oparła się o ramię swojego ukochanego i zaczęła moczyć jego niebieską koszulę swoimi słonymi łzami. Czuła dłoń Aleca, która głaskała ją po włosach oraz usta całujące czubek jej głowy. Oddałaby wszystko, aby tylko cofnąć czas o te nieszczęsne trzy dni. Mogła wyjść z tej kawiarni wcześniej. Nie siedzieć i nie czekać niepotrzebnie tylko wyjść. Wtedy wszystko byłoby prostsze, a ona nie musiałaby czuć tego okropnego poczucia winy.
Kolejny rozdział jutro! Ten jest troszeczkę wcześniej, ale myślę, że wam to nie przeszkadza. Co o nim myślicie?
Jenn&Gwen
CZYTASZ
Kroniki Maleca
Fanfic„Miłość" czyż to nie piękne słowo? Niektórzy twierdzą, że gdy jest się przy ukochanej osobie, czas nagle staje. Inni natomiast mówią, że miłość nie istnieje, a słowa „Kocham Cię" są przereklamowane i używane zbyt często. Przed obliczem miłości staj...