Dziennik Sherlocka 5

566 91 8
                                    

19 grudnia

Dzisiaj John zniknąć na parę godzin, aby poszukać czegoś dla swojej siostry po sklepach. Innymi słowy, zostawiał mnie samego umierającego z nudów.

Pani Hudson zauważyła, że chodzę po pokoju w tę i z powrotem, mrucząc coś pod nosem. Gdy skończyła rozpakowywać zakupy poprosiła, abym przyszedł do niej, bo ma dla mnie coś do roboty. Biorąc pod uwagę, że była w kuchni i wróciła z marketu to owa "robota" zapewne miała związek z gotowaniem. Dlatego też się nie zgodziłem.

Nasza nie-gosposia stanęła w progu drzwi i podała mi ciemny fartuch, który czasami zakładał John, gdy coś przygotowywał na obiad. Spojrzałem na niego zaskoczony, a kobieta posłała mi karcące spojrzenie, mówiąc, że mógłbym pomóc w obowiązkach świątecznych i zrobić dla Watsona pierniki. "To tradycja" - jak to ujęła, gdy spytałem po co mam to robić.

Z drugiej strony nie miałem nic do roboty, nie ważne jak bardzo bym chciał. Żadnej sprawy, a nawet jeśli by jakaś była to głupio bym się czuł w moim płaszczu z widocznymi szwami z tyłu.

Już wyobrażałem sobie te złośliwe zaczepki Andersona i Donovan. Nie to, że w jakikolwiek sposób mnie dotykały, ale po prostu miałem dreszcze, gdy widziałem, że otwierają usta, aby się odezwać.

Z warknięciem pełnym niezadowolenia wziąłem fartuch, ale nie założyłem go. Odwiesiłem na jego miejsce i podszedłem do blatu kuchennego, dostrzegając przyszykowane przez panią Hudson składniki. Przyjrzałem się im po kolei, czytając uważnie ich nazwy i propozycje podania lub wykorzystania. Potarłem czoło w zamyśleniu, przyznając się przed samym sobą, że nie mam zielonego pojęcia jak powinno się je stosować.

A ja bardzo nie lubiłem czegoś nie wiedzieć.

Zamiast spytać pani Hudson, postanowiłem zajrzeć do paru przepisów znalezionych w Internecie. Większość wydała mi się nudna i nieciekawa, a to sprawiało, że czułem jeszcze większą niechęć, aby włożyć w pieczenie swój wysiłek.

Poszukałem w swoim Pałacu Pamięci jakiś inspiracji, czegoś, co mogłoby sprawić, żeby te zwykłe wypieki wydały się o wiele bardziej warte poświęcenia mojego czasu.

Idąc za częścią porad podanych w internetowych przepisach, zacząłem przygotowywać rzeczy do stworzenia masy, dodając przy okazji trochę swoich "składników". W końcu eksperymentowanie to moja ulubiona czynność i byłem pewien, że w kuchni również można tak robić. Założyłem czarny fartuch, wiążąc go za sobą, ponieważ wolałem nie ryzykować, że ubrudzę moją koszulę mąką.

Odcisnąłem ostatnie kształty jakiś tandetnych foremek znalezionych w szatce i włożyłem tacę do piekarnika, wycierając dłonią czoło ze zmęczenia. Usłyszałem dźwięk zamykanych drzwi w holu i odgłos szybkich kroków. Nie musiałem go widzieć, aby wiedzieć, że na Baker Street zjawił się John. Kątem oka zauważyłem, że kładzie torby na stoliku przy kanapie i wzdycha. Uniósł głowę w stronę kuchni, zauważając mnie. Zdziwił się, gdy powiedziałem mu co robię. Podszedł i z rozbawieniem zwrócił mi uwagę, że mam mąkę na policzku. Wziął ręcznik i wytarł ją. Uśmiechnął się i zbliżył, aby w te samo miejsce pocałować. Ponieważ część wypieków była już gotowa, zaproponowałem, żeby spróbował. Spojrzał na nie niepewnie, ale z lekkim uniesieniem kącików ust wziął jedno i ugryzł. Przełknął, a po chwili powiedział, że smakują bardzo dobrze. Spytał co takiego do nich dodałem, a ja odparłem, że to tajemnica.

Niestety musiałem ją potem wyjawić, gdyż przez ten "własny składnik" John dostał takich bólów żołądkowych, że wyznał mi, iż jak się lepiej poczuje to mnie zabije.

A chciałem dobrze...


~~

Nie martw się, Sherlock. Ja też prędzej wyprodukuję truciznę zdolną uśmiercić tysiąc osób niż upiekę coś naprawdę dobrego...

Coś nas łączy :')

Johnlock ~~fanfictionOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz