"Harry wrócił do domu?" siódma rano i Liam budzi go tymi słowami. Nawet nie wiedział, że ma klucze do apartamentu. Cóż, chyba dostał je, kiedy Louis wyjeżdżał na ranczo, ale tak czy inaczej nie był zbyt zadowolony będąc obudzonym drugi raz w ciągu tej samej nocy (bo dla Louisa to nadal była noc). "Wstawaj, zrobię ci coś na śniadanie." zarządził i wyszedł z pokoju, po czym Louis upadł ciężko na poduszki i jeszcze głębiej zakopał się w pościeli. Na dziś, oczywiście oprócz wylewnego pożegnania Stylesa o trzeciej siedemnaście w nocy zaplanował dla siebie leniwy dzień z dala od wszystkich zmartwień po nocy, jaką miał z Harry'm. Został tylko na jeden dzień co oczywiście było niezadowalające, jednak Louis nie mógł marudzić, ponieważ to były aż i tylko godziny z Harry'm. Czuł się szczęśliwy czując jeszcze zapach jego perfum na swojej bluzie, kiedy w nocy, kiedy Harry myślał, że jeszcze śpi zakradł się do łazienki i dwudziestolatek spryskał go w ramach żartu swoją mgiełką.
Za oknem miał przyjemny widok na panoramę i w jakiś dziwny sposób tym razem budynki miasta uspokajały go. Samochody zdawały się mniej błyszczeć w słabym świetle wynurzającego się zza chmur słońca i zdecydowanie życie nie było jeszcze tak dynamiczne jak zwykle bywało. Louis lubił ten spokój od pewnego czasu.
Kiedy zszedł ubrany do kuchni Liam pchnął w jego stronę miskę z nieco już rozmokłymi Coco Pops, ale bez łyżki, więc tak czy siak Louis musiał sięgnąć do szuflady i ją wyjąć. Uśmiechnął się wdzięcznie do przyjaciela i zaczął pochłaniać prymitywne śniadanie, na które stać było Liama. "Dosypałeś tam arszeniku, że się tak na mnie patrzysz?" zapytał śmiejąc się z własnego żartu, a wokół jego oczu pojawiły się charakterystyczne zmarszczki. Kiedy przypomniał sobie co wczoraj o nich powiedział Harry aż się zarumienił.
Payne wziął jabłko ze sterty owoców, które wczoraj przytaszczył tutaj Harry (kazał Louisowi jeść przynajmniej jednego dziennie) i rzucał nim między rękami uśmiechając się nieświadomie. "Jesteś bardzo wesoły." podzielił się swoimi spostrzeżeniami i poruszył brwiami, co nieco zdenerwowało Louisa i być może zbyt szybko wzruszył w odpowiedzi ramionami.
"Nie mogę już być po prostu szczęśliwy rano?" zapytał z oburzeniem w głosie i odwrócił wzrok od drugiego Brytyjczyka spoglądając na puste ściany swojego domu. Dziwne, że jeszcze nic z tym nie zrobił. W zasadzie w całym mieszkaniu nie było ani jednego zdjęcia. W starym tak, tutaj jednak postawił na minimalizm, bo i po co? Wtedy uważał, że nie są potrzebne mu żadne miłe rzeczy związane z rodziną i domem, bo nie będzie tu przebywał zbyt często. Teraz jednak byli na przerwie, niektórzy z nich pracowali nad solo materiałami, a Louis z braku laku siedział w domu i oglądał Netflix do późna. Jego mama zdecydowanie by tego nie pochwalała, ale Louis był złym chłopcem i jej nie słuchał. Przeważnie. Czasem. Nie ważne.
Liam uśmiechnął się szeroko i poklepał go po ramieniu. "Mieliście z Harry'm owocną noc, prawda? Wróciliście już do siebie?" powiedział, kiedy Louis spalił buraka i gwałtownie wstał z krzesła.
"Dlaczego, kurwa, mielibyśmy?" wysyczał i zaciskając pięści z całej siły, gotował się w środku ze złości. Całkiem możliwe że to dlatego, że może chciałby ich powrotu, ich związku.
Liam udawał, że ogląda paznokcie. "No nie wiem." stwierdził protekcjonalnym tonem i spojrzał na Louisa z oczywistością wymalowaną na twarzy.
Czuł się nieco zagubiony pośród tłumu spieszącego do odpowiednich gate'ów. Ludzie popychali go i zaraz przepraszali, przejeżdżali walizkami po jego stopach i uśmiechali się przepraszająco. Stał, bo nie było już miejsca siedzącego w poczekalni, a jego walizka sterczała przyjaźnie u jego boku. Chryste, co ja tu robię, myślał gorączkowo, kiedy proszono pasażerów jego lotu do podstawionego autobusu obklejonego ogromnymi naklejkami Scooby Doo. Przepchał się na tyły i z pewnym trudem wyjął z kieszeni dresowych spodni słuchawki, które wepchnął w uszy. Po dotarciu na płytę lotniska i wejściu na pokład samolotu zignorował stewardessę przyjaźnie uśmiechającą się do niego i zajął swoje miejsce bez jej pomocy. Wcisnął pod siedzenie przed nim małą walizkę i odprężył się, a kiedy poproszono go o odsłuchanie wiadomości kapitana oraz o zwrócenie uwagi na bezpieczeństwo podczas lotu niechętnie wyjął słuchawki z uszu i wzdychał co jakiś czas. Czekały go wyśmienite godziny nudy, choć wolał to niż jazdę 24 godziny autokarem przez Kolorado, Nevadę, Utah i Wyoming, aż do Montany.
Właściwie to czuł się prawie tak jak wtedy, gdy pierwszy raz leciał do Harry'ego na rancho, z tym, że tym razem był bardziej niespokojny. Po raz kolejny zjawi się na Bay Horse Rancho bez zapowiedzi i zamierza, cóż, zostać tam (znów) na jakiś czas oraz powziąć pewne radykalne postanowienia, które musi natychmiast przedstawić Harry'emu. Ale przede wszystkim trochę ucieka od LA, od wszystkiego, co ma tutaj i cieszy go to, bo będzie mógł pocałować Harry'ego bez obawy, że ktoś oprócz zaufanych znajomych Stylesa pomagających mu na ranczu to przyuważy.
W ostatnich dniach Louis nie był sobą, zdecydowanie nie był. Chodził wiecznie smutny, przybity sprawą sądową i całym rodzicielstwem, z którym, jak ostatnio stwierdził, nie potrafi psychicznie dać sobie rady. Wie, że unikanie odpowiedzialności i rozmowy jest nieodpowiedzialne, jednak postanowił najpierw zadbać o siebie i swoje szczęście. A najszczęśliwszy był przy Harry'm i odchodach jego krów, prawdę mówiąc. Poza tym postanowił też wrócić na swoje cotygodniowe zajęcia z psychologiem i jakkolwiek śmiesznie to brzmiało, z powodu bycia ojcem. Bo szczerze mówiąc, nigdy nie spodziewał się, że będzie miał syna. Przynajmniej nie takiego, któremu on dałby część swoich genów. No i ostateczne postanowienie - wchodzi w biznes agroturystyczny. Sądzi, że to sprawi mu ogromną frajdę i jak się później okazuje, nie myli się.
Ale wracając, kilka godzin później zmęczony ale wciąż żywy ląduje na Billings Logan i wynajmuje samochód, ten sam, którym przyjechał tutaj po raz pierwszy. Ładuje swoje manatki do bagażnika, a to, co się nie mieści na miejsce pasażera z tyłu i rusza w czterogodzinną podróż na ranczo. Miło jest mijać te same widoki co ostatnio, rozpoznawać okolicę (prawdę mówiąc rozpoznawał dopiero Bay Horse, aż do tamtego momentu kierował się GPSem). Było późne popołudnie i kiedy niemożliwie wyczerpany zaparkował przy domu na ranczu niemal nie zauważył wybiegającego na werandę Harry'ego, ucieszonego od ucha do ucha. Ale kiedy w końcu go ujrzał Louis wyskoczył najszybciej jak potrafił z samochodu i zatapiając znów swoje buty w ogromnym, odrażającym błocie wpadł prosto w wyciągnięte dla niego ramiona Harry'ego.
"Boże, Louis." wysapał w jego włosy. Śmierdział okropnie potem i włosy miał związane w ciasnego koka, Louis poczuł jak rozpiera go energia i duma. "Louis, jesteś." powtarzał otumaniony.
Zacisnął ręce wokół niego jeszcze ciaśniej i odpowiedział miękko: "Zostawiłem Vansy w domu. I bluzę Adidasa. Wiesz przecież, że nie mogę bez nich żyć."
"W domu." dopowiedział zielonooki wycierając kąciki oczu, w których zbierały się łzy szczęścia. Rozczulił Louisa, który wydął usta i spojrzał na niego, będąc jeszcze niższym niż zwykle, choć to formalnie niemożliwe. "Bluzę Adidasa i buty Vansa, hmm?"
Louis uśmiecha się tylko, radość promienieje na jego twarzy, kiedy sięga po swój pocałunek. "Jesteś pierwszą osobą, którą kiedykolwiek pocałowałem w Montanie. Jak, dosłownie, w całej Montanie nie ma nikogo innego, kogo całowałem prócz ciebie. To w jakiś sposób wyróżnienie, Harold."
"I pewnie jestem też jedyną osobą w Montanie, która robi ci najpyszniejsze w świecie kolacje." zawiesza rękę na jego ramieniu tak swobodnie, jakby to nie było tak, że Louis przed chwilą pojawił się w domu.
"Nigdy nie zrobiłeś mi kolacji. Nawet takiej okropnej."
Harry udaje, że słowa Louisa kłamią. Ale faktycznie nigdy nie zrobił mu jeszcze kolacji. Bez straty, nadrobi to teraz. Ma go przy sobie.
CZYTASZ
If I Could Fly (Larry Stylinson)
FanficW czasie swojej przerwy Harry zaszywa się na Bay Horse Rancho w południowej Montanie, a Louis jest w trakcie procesu sądowego i tylko wydaje mu się, że nie mógłby wyjechać z Los Angeles. Zapraszam na inne książki z Larry'm: Define Love, Oops, Hi i...