2. Chwila zwątpienia

523 39 64
                                    

Sierpień 2032 roku

*Alan*

         — Niech to szlag jasny trafi — zakląłem pod nosem i wymierzyłem kopniaka beztrosko leżącej na ziemi puszce. Nie potrafiłem już dłużej ukrywać złości, która kumulowała się we mnie ostatnimi czasy. Starałem się być spokojny i cierpliwy, tłumić w sobie wszelkie zirytowanie i oznaki nerwowości. Ale tym razem emocje wzięły nade mną górę, mimo że próbowałem być na wszystko obojętny.

         Puszka odleciała spory kawałek ode mnie. Gdy upadła, wznosząc przy tym nieco pyłu, westchnąłem zrezygnowany i wsadziłem dłonie do kieszeni bluzy. Czy to wszystko przyniosło mi ulgę? Nie byłem pewien. Za głupotę winić mogłem jedynie siebie. To przez własną nie do końca przemyślaną decyzję byłem tam, gdzie byłem. Nie w domu. To, co kochałem zostało hen za mną.

         Czułem coraz większe zmęczenie. Doskwierał mi ból przepracowanych nóg i pragnienie. Z każdym przebytym metrem, coraz częściej wmawiałem sobie, że to zmiana klimatu tak na mnie oddziaływała. Było nieznośnie ciepło i sucho. Westchnąłem żałośnie, tęsknie wspominając opady wszelkiej maści, których tak nienawidziłem. W tamtym momencie oddałbym wszystko za chociażby dziesięć minut ulewy.

        „No, jeżeli leziesz ubrany w czarne, długie ciuchy, to się nie dziw, Walkz" — pomyślałem. Zacisnąłem jednak zęby. Musiałem jeszcze trochę wytrzymać. Chociaż do wieczora. Miałem nadzieję, że wtedy zrobi się nieco chłodniej. Ale nie miałem też pewności, że dam radę, bowiem byłem już strasznie zmęczony. Nie potrafiłem zasnąć dzisiejszej nocy z powodu gorąca, więc większość czasu tylko tłukłem się z boku na bok. Udało mi się jednak, jakimś cudem, zapaść w drzemkę na tę jedną godzinę nad ranem, ale gdy się obudziłem, okazało się, że ktoś okradł mnie z połowy tego, co miałem do jedzenia. Ten dzień zaczął się dla mnie źle.

         Gdzie bym nie spojrzał, otaczająca mnie okolica wyglądała niemal identycznie. Miałem przez to wrażenie, że zupełnie nie posuwałem się na przód. Rzadkie, wyschnięte drzewa. Nagrzana od słońca ziemia ze zdradliwymi zagłębieniami i kłopotliwymi pagórkami oraz nierównościami terenu. Domy pojawiały się raz na jakiś czas. Były jakby porozrzucane po okolicy. Po drodze nie widziałem żadnego zajazdu, o hotelu pięciogwiazdkowym w ogóle nie wspominając. A bardzo potrzebowałem schronienia, bo ten straszliwy skwar przyprawiał mnie o zawroty głowy.

        Przystanąłem na chwilę, aby dać nogom wypocząć. Rozejrzałem się, ale nie zauważyłem niczego, co mogłoby stać się moim schronem. Otarłem pot z czoła i westchnąłem zmartwiony. Miałem już naprawdę dosyć tego dnia i jedyną rzeczą, o jakiej w tamtym momencie marzyłem, był sen. Chciałem chociaż na chwilę zapomnieć o wszystkim.

         „Walkz, jesteś stuprocentowym idiotą!"

          Za tę sytuację mogłem winić jedynie siebie. Jaki ja byłem durny. Dopiero teraz to do mnie dotarło. Dopiero teraz zrozumiałem, jak wielki błąd popełniłem, podejmując decyzję o ucieczce. Po co mi to było? Po co?

         W tym wszystkim najbardziej szkoda mi było moich bliskich. Zniknąłem w nocy, bez żadnego pożegnania, nie licząc głupiego listu, który raczej nie był odpowiednim zastępnikiem chociaż kilku słów. Kiedy podjąłem decyzję o ucieczce, byłem przekonany, że ze wszystkim dam sobie radę, że na każdą trudność i problem znajdę rozwiązanie. Przeliczyłem się.

        Zamknąłem oczy i zdjąłem kaptur z głowy. Lekko zaczesałem włosy i postanowiłem pozostawić je nieokryte. Ruszyłem w dalszą wędrówkę. Byłem w ciężkiej sytuacji, ale nie mogłem się poddać. Nie teraz. Decydując się na to, miałem świadomość, że ucieczka nie będzie prosta ani przyjemna, ale będzie sposobem na normalne życie. Zacisnąłem usta w cienką linię, zły na własne zwątpienie. Pakując plecak i zakładając maskę na twarz tej lutowej nocy, wiedziałem, że wszystko się zmieni.

Alone||Alan Walker [w trakcie poprawek]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz