Epilog

183 5 3
                                    

Październik 2032 roku

*Alan*

         Przysłowiowy kurz bitewny opadł wieczorem, gdy słońce zniknęło za horyzontem i ciemne chmury skrzętnie pokryły niebo. Dzień przeistoczył się w noc. Chaos zamienił się w spokój. Nastał czas mrocznej, ponurej harmonii, której, zdawałoby się, nie zakłócał nawet najlżejszy szmer. Zaczęło to na mnie mocno oddziaływać i mimo że nie potrafiłem opisać swego stanu dokładnie, czułem częściową ulgę, chociaż wciąż byłem też poruszony, poruszony do granic. Zauważyłem, że nadal drżały mi ręce, mimo że ten cholerny kurz bitewny już opadł.

         Tak, bitwa nie trwała długo. Ale była dopełnieniem wojny, którą Zakapturzeni prowadzili z Hudsonem przez lata, stanowiła punkt kulminacyjny. To wszystko rozstrzygnęło wiele rzeczy, wykończyło je, uzupełniło o ostatnie szczegóły. Tak, bitwa nie trwała długo. Lecz zebrała spore żniwo, zarówno wśród Oczyszczających, jak i wśród nas. Wiele osób zginęło. Zbyt wiele.

         Rozejrzałem się powoli, a to co widziałem bardzo mocno we mnie uderzyło, niemal dogłębnie. Poczucie winy spłynęło niczym powódź i zalało każdy skrawek mojego ciała. Centrum Northville było zniszczone, a z dawnego porządku i swoistej estetyki, które utrzymywały się tutaj wcześniej, nie zostało wiele. Kawałki rozbitego szkła walały się praktycznie wszędzie, widziałem porozbijane okna i ich puste ramy bez szyb, gruz pochodzący z budynków, widziałem też plamy zaschniętej krwi, a ilość martwych wręcz przytłaczała. Bolało mnie to, że tak duża ilość z nich miała na sobie czarne bluzy z kapturem i Walkersowym logo.

         Dodatkowym ciosem było to, iż nie miałem pojęcia, gdzie podziewał się Hudson, co wprawiało mnie w nerwowość i zabijało stan spokoju, w który starałem się wprowadzić. Nie byłem bowiem pewien, czy mężczyzna był martwy, czy wciąż żył, przy czym druga perspektywa napawała niezłym niepokojem. Hudson był nieobliczalny, a do tego w całym kraju wciąż byli ludzie, którzy mogli się za nim wstawić, którzy w każdej chwili mogli go wesprzeć. Dopóki żył, dopóty nie byliśmy bezpieczni. A gdzieś w głębi serca miałem bardzo nieprzyjemne przeczucie, że John Hudson należał do tego rodzaju ludzi, których tak łatwo nie dało się pozbyć, był niczym pasożyt lub demon. Można było go skrzywdzić, ale dopóki nie wykończyło się go na dobre, zamierzał wracać w nieskończoność. Możliwe, że za każdym razem silniejszy.

          Oczyszczający, zauważywszy, iż ich szefa nie było w pobliżu, iż ich opuścił, a przede wszystkim dostrzegłszy, że zaczęliśmy mieć przewagę, w końcu zaprzestali walki. Większość popełniła samobójstwo, ale była też część, która się poddała. A to stanowiło pewną nowość. I również coś ukazywało: czyżby nie wszyscy Oczyszczający byli aż tak do końca popieprzeni? Może gdzieś wewnątrz nich, w takim najgłębszym zaułku podświadomości, ostały się resztki ich dawnego ja, które potrzebowało tylko jednego prostego bodźca, by wypłynąć i nawrócić ich na dawną ścieżkę? Do tej pory nikt nie uwierzyłby w to, iż Oczyszczający w ogóle znali takie słowo jak „kapitulacja". A teraz właśnie to zrobili. Skapitulowali. To nie było bez znaczenia. To coś ukazywało. Wiele ukazywało.

          — Alan...? — Głos Trevora wybudził mnie z zamyślenia i na skutek tego powróciłem do bardziej przyziemnej części świata, co zrobiłem ze zmęczeniem i niechęcią. Westchnąłem. To było konieczne. To było niestety konieczne. Bo wciąż tkwiliśmy w tym wszystkim zbyt głęboko.

          Odwróciłem się w kierunku Glizdy i nieznacznie uniosłem brew, zachęcając go w ciszy do mówienia.

          — Sprawdziliśmy najbliższą okolicę  — zaczął. Jego głos brzmiał zadziwiająco spokojnie, zwłaszcza na tle tych wszystkich wydarzeń. Zazdrościłem mu tego opanowania. Bowiem ja, chociaż może tego nie okazywałem, byłem dosłownym strzępkiem nerwów. — Nie znaleźliśmy ciała. Hudson prawdopodobnie uciekł, chociaż nie mamy pewności. Jeszcze zamierzam rozesłać ludzi po całym mieście, by je dokładnie przeszukali. Może uda nam się znaleźć jakiś ślad. — Westchnąłem zrezygnowany i przez dłuższą chwilę milczałem. Spodziewałem się takiego obrotu akcji, spodziewałem się, iż eliminacja Hudsona nie będzie aż tak prostym przedsięwzięciem, ale mimo wszystko poczułem się źle, poczułem złość. Bo nie wypełniłem celu, który chciałem wypełnić, bo złamałem obietnicę złożoną Richardowi. Bo przede wszystkim zawiodłem. Nie pozbyłem się problemu. Fakt, że Hudsonowi udało się zbiec, bo byłem pewien, że w grę wchodziła ucieczka, degradował w mym sercu poczucie zwycięstwa do całkowitego minimum. Było tak, jakbyśmy nie zrobili nic. Równie dobrze moglibyśmy siedzieć w lesie i się nie wychylać, udawać, że wszystko było w porządku, a nasze życie wygnańców i odmieńców nam pasowało. To, iż byłem wściekły, było zupełnie niedokładnym opisem tego, co aktualnie czułem.

Alone||Alan Walker [w trakcie poprawek]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz