17 1 17

121 18 7
                                    

Niebo dzisiaj zdobiło tylko ogromne Słońce, żadnej choćby najmniejszej chmury. To dobry znak. Kroczyłem szczęśliwy, choć chwilę temu jak wychodziłem z domu nie było mi do śmiechu. Pokłóciłem się po raz kolejny z Sophie o wczorajszy napad furii. Uznaliśmy, że to jednorazowe, krótkotrwałe i niegroźne, więc tylko jak doszedłem do siebie, to mnie wypuścili. Na "włamanie" przymknęli oko. Biegłem szybko po schodach, przeskakując po dwa stopnie. Dzisiaj jest wielki dzień. Dzień zwycięstwa i uratowania Belli. Odszyfrowałem jej wiadomość z listków i wiem, co może poruszyć jej zastygłe oraz twarde serce. Zobaczyłem stojący na parkingu szpitalnym duży autobus. Już są. Jeszcze bardziej przyśpieszyłem. Liczy się każda chwila. Popchnąłem gwałtownie drzwi, za którymi zobaczyłem dużą grupę ludzi. Około dwudziestoosobowa grupa, ubrana elegancko, aczkolwiek zwyczajnie. Wyglądali normalnie, przeciętnie, lecz ja czułem się tak, jakbym zobaczył światło w ciemnym tunelu, wygrzebał ziemię, zakopany żywcem, złapał oddech jako tonący na głębinie.

-Witam, moi przyjaciele!- krzyknąłem i skierowałem się do nich z otwartymi ramionami. Odezwał się chór głosów. Oni też byli szczęśliwi, bo mogli robić to, co kochają, jednocześnie pomagając innym.

-Cześć, David!- odezwał się przewodniczący grupy, a zarazem mój przyjaciel Jacob Howard. Był dwudziestojednoletnim mężczyzną o ciemnobrązowych włosach i granatowych oczach. Na ramieniu wisiała mu ogromna torba sportowa. Patrzyłem się na nich z wielką nadzieją, na radość skrytą za szerokimi uśmiechami. Od razu poczułem się silniejszy, pełen pozytywnych przeczuć.

-Zaczynamy od razu? Wszystko opracowane? Wiecie, co będziecie robić?- zapytałem rozgorączkowany.

Jacob poklepał mnie z troską po ramieniu.

-Jasne, doktorku. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Nie masz, co się zamartwiać. My mamy wszystko pod kontrolą.- powiedział stojący obok Alexander Adams. Całą ich grupę znałem bardzo dobrze, byli moimi bardzo dobrymi przyjaciółmi. Zawsze mogłem na nich liczyć, od przedszkola po dorosłe życie. Patrzyłem, jak wychodzą w kierunku pokoju. Odprowadzałem ich z uśmiechem na twarzy. Edward Jones, James Moore, Eve Perry, Libby Martin, Peter Wood. Reszta mi gdzieś umknęła, tak byłem podekscytowany. Wręcz w podskokach skierowałem się w stronę pokoju Belli. Miałem tylko jedną obawę: Bella się tak dzisiaj ustawi, że nie będzie nic widziała. Stał już tam pan dyrektor, patrząc na mnie spod spadających mu na nos okularów. Jeszcze nie wybaczył mi wczorajszego oszustwa, ale nie interesowało mnie to teraz.

-Witam, doktorze Thompson. Przypominam panu, że tylko dzięki mojej dobroci, która uwzględnia szczęścia moich pacjentów oraz krótkotrwałej pamięci, pozwoliłem panu kontynuować terapię. Jeśli to zdarzy się jeszcze raz, nie będę miał skropułów, aby pana zwolnić.- powiedział z ostrzeżeniem w głosie.

-Oczywiście, szanowny dyrektorze.- zaśpiewałem wręcz i uśmiechnąłem się szczęśliwy. Doktor zmrużył oczy ze zdziwienia, ale otworzył mi drzwi. Gdyby tego nie zrobił, pewnie rzuciłbym się na niego, będąc gotowym wyrwać mu te klucze, choćby z gardła.

-Dziękuję, dyrektorze.- odparłem i wszedłem do pomieszczenia. Od razu za mną rozległ się głośny huk zamykanych, ciężkich drzwi. Rozejrzałem się, ale nie musiałem szukać jej długo wzrokiem. Siedziała naprzeciw mnie na ozdobnym krześle, jakby czekała na to, co jej szykuję. Świetnie.

-Dzień dobry, Bello. Jaka szkoda, że nie możesz zobaczyć, jaka dziś piękna pogoda. Wierz mi na słowo, nie było lepszej w tym roku. Gwarantuję ci, że niedługo i ty ją zobaczysz. Słońce, deszcz, burzę. Wszystko.- powiedziałem pełen optymizmu.

-Za niedługo tu będą. Zobaczysz coś niesamowitego. Ja sam nie wiem, co przygotowali. Jednak wierzę im i jestem pewnien, że się nie zawiodę.

Odszedłem trochę dalej, aby usiąść na krześle w rogu pomieszczenia. Chwilę później zaczęli wchodzić pierwsi ludzie, układając rzeczy. Przed moimi oczami powstawał właśnie piękny obraz. Widziałem, jak budowle rosną przede mną, gotowe oczarować ludzkie oczy. Z mojej twarzy ciągle nie schodził uśmiech. Miałem ochotę krzyczeć na cały świat, że to właśnie dzisiaj, kiedy wyleczę Bellę, moją podopieczną Bellę. Zobaczyłem właśnie, jak Eve przynosi jako ostatnia czerwony klocek i kładzię na podłogę.

-Już wszystko. Możemy zaczynać- powiedziała entuzjastycznie i ustawiła się na swoim miejscu.

Przed nami pojawił się człowiek ubrany w śmieszny strój ulicznego grajka. Chciało mi się trochę śmiać, ale od razu spoważniałem, gdy usłyszałem pierwsze słowa.

-Teatr Metropolitan Opera House w Nowym Jorku przedstwia specjalnie dla państwa sztukę pod tytułem "Piękna i Bestia". Przedstawienie czas zacząć.- powiedział i klasnął w dłonie. Spojrzałem w stronę dziewczyny, ale ona ani drgnęła. Spodziewałem się tego, ale już niedługo. 

* * * * * * *

-Ja pragnę przygód hen w szerokim świecie, choć trudno wam zrozumieć mnie. Świat wspaniały by się stał, gdyby ktoś to pojąć chciał. Pragnę więcej, niż los dać mi chce.- mówiła aktorka pełna uczuć i nostalgii. To był najpiękniejszy widok w moim życiu. Siedziałem w tym samym miejscu już od dłuższego czasu i ani trochę nie byłem znudzony. Teatr od zawsze był dla mnie interesujący, choć nie wszyscy podzielają chyba moje zdanie. W oczach dziewczyny jak nie było emocji, tak nadal nie ma. Były martwe i puste, czasem bałem się w nie spojrzeć. Nie traciłem jednak nadziei, jeszcze nie koniec spektaklu. Podobno nadzieja umiera ostatnia, więc jeszcze byłem nią przepełniony. Nie spocznę, aż nie znajdę rozwiązania. Jedna pomyłka mnie nie powstrzyma. Bedę walczył, aż do ostatniego tchnienia.

-To nie on jest bestią, ale Ty.

DuszaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz