4. Codzienność panny Evans.

346 54 3
                                    

Odgarniając krzaki sprzed twarzy, Brooke czuła się jak jeden z tych słynnych podróżników, zapędzających się w największe znane człowiekowi dżungle. Latarką niczym maczetą pozbywała się zielska z drogi, w gęste czarne włosy na bank zaplątały się jakieś liście, a tenisówki zdążyły już przemoknąć, kiedy to chwilę temu krokiem zaiste bocianim, dziewczyna wdepnęła w pełną błota kałużę. Różnica nadal była jednak spora, ponieważ Evans wcale nie przedzierała się przez las deszczowy, a celem jej wycieczki był ot pewien punkt w miejskim parku. Zza ściany sztucznie posadzonych krzewów i drzew słychać było okazjonalnych przechodniów lub auta, za to głównym źródłem światła były dosięgające wszędzie promienie latarni ozdabiających ścieżkę dla normalnych, nieurządzających potajemnych spotkań ludzi.

Na czuja Brooke zdawała sobie sprawę z tego, że niedługo będzie musiała skorzystać z latarki w normalny sposób, bo w końcu przestanie iść równo z deptakiem. Ledwo zielona gęstwina zatopiła się w napędzających wyobraźnię ciemnościach, dziewczyna przecięła ją słupem sztucznego światła, odganiając wszelakie błędne przeczucia. Takie wycieczki przywoływały skojarzenia do typowych gier z gatunku horror. Tyle że Brooke wcale nie interesowało zbieranie jakiś durnych karteczek, czy kamerowanie apokalipsy. Wybierała się na ustalone ledwo trzy dni temu miejsce spotkań. Ze znajomym, w którego jeszcze w zeszłą sobotę nawet nie wierzyła.
Park już zaczął przypominać coś dzikiego, gdy w końcu mulatka trafiła na znane jej terytorium. Mała polanka w środku zalesionego miejsca, zapewne efekt błędu przy rozplanowywaniu układu całego miejsca publicznego. Dobrze świadczył o tym znajdujący się na środku tej wysepki malutki, pogrążony w cichej ruinie budynek - zabite, pozbawione szyb okna i zamurowane drzwi, brak wykończeń pokroju ocieplenia, czy tynku - przypominający na pierwszy rzut oka stary składzik, czy miejsce na toaletę w parku. Może nawet kiedyś ten zlepek cegieł miał tutaj swoją funkcję, obecnie jednak był tym, czym był. Obskurnym, porośniętym mchem straszydłem. Na którego dachu leżało drugie straszydło, które zastygłe w dumnej pozie, niczym król lew ustawiony na lwiej skale, obserwowało, jak Brooke niezdarnie wpełza na polankę. Coś w wyrazie jego pyska przypominało tłumione rozbawienie. W końcu wcale gruboskurna, niziutka nastolatka w mokrych trampkach mogła wyglądać pociesznie, kiedy to próbowała radzić sobie z trudną do poskromienia przyrodą. Wrażenie jednak znacznie psuły wiązanki wydobywające się z ust mulatki, niektóre tak wykwintnie złożone, że szewc z sześćdziesięcioletnim stażem ukłoniłby się jej z podziwem.


Ledwo Evans stanęła na prostych nogach, otrzepując się przy okazji z liści i podobnych brudów, Oni zgrabnie zeskoczył ze swojego miejsca widokowego, robiąc to z gracją niemalże niepasującą do jego gabarytów. Brooke już wcześniej to wypatrzyła - zwinne ruchy demona przypominały krzyżówkę gadzich i kocich wygibasów. Był jak tygrys, który przy okazji swojego dumnego kroku gibie się na boki niczym krokodyl.
Ogólnie, jeśli porównywać go do czegokolwiek, to te dwa rzędy były chyba najodpowiedniejsze. Z jednej strony pokrywały go łuski, z drugiej miał całkiem bujną grzywę, z jednej strony ślepia miał gadzie, z kolejnej jego źrenice zmieniały rozmiar zależnie od światła.
Podchodząc do niego bliżej, ostrożnie sięgnęła do trzymanej przez cały ten czas reklamówki, odkładając przedtem latarkę na ziemie. Na ten widok Oni machnął energicznie ogonem, a ślepia zaszkliły mu się czymś pokroju nadziei. Ta przemieniła się w radość, kiedy tylko Brooke z trudem wyciągnęła tuszkę kurczaka i bez zwłoki rzuciła ją ku gadzinie.
Trzy wyglądające na naprawdę łakome kłapnięcia szczękami później, wcale małego kawałka mięsa już nie było, a potwor jedynie oblizując się, wyczekiwał czegoś jeszcze. I otrzymał, kolejną, chociaż dużo mniejszą tuszę. Brooke nie mogła się nie uśmiechnąć, widząc czyste zadowolenie na jaszczurczym pysku. Dokarmiała tego bydlaka trzeci dzień z rzędu i powoli oswajała się z nim, poczucie strachu zastępując prostym przywiązaniem, tak jakby był tylko nieco większym zwierzakiem domowym. On za to, zachowywał się ciągle tak samo. Od początku miał swoją dumę, szarganą przez losowe zachowania typowe dla wesołego pupila i zachowywał się mimo wyglądu przyjaźnie. Przyjaźnie i inteligentnie. Z pewnością rozumiał, co się do niego mówi, inaczej nie szło wyjaśnić faktu, że zrozumiał pojęcie „miejsca spotkań" (wybranego drogą losową, bo zwyczajnie w tym miejscu go spotkała, kiedy pierwszy raz wybrała się z reklamówką pełną mięcha w wiadomym celu) i wywiązywał się nawet z ustalonego czasu na spotkania. Chociaż cholera wie, jak to robił.

Silly TownOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz