Powietrze przepływające przez sterylnie biały, szpitalny korytarz już na zawsze nasiąkło wonią namoczonej gazy, środków dezynfekujących i leków. Cienie rozmów wychodzące z niemalże każdego pomieszczenia, zbierały się razem, tworząc odległy, prawie morski szum. Jakieś umowne poczucie beznadziei strzelało do człowieka bez ostrzeżenia.
Przed wejściem do sali podpisanej dwoma nazwiskami, w tym jednym szczególnie ważnym, krążyła, niczym lew przy swojej pieczarze, młoda kobieta albo i nastolatka. Z pewnością nieznajomy miałby zagwozdkę, bo Anna Casey miała to do siebie, że zawsze wyglądała starzej od swoich rówieśników. Dla osób z niższego rocznika wydawała się już niesamowicie dojrzała, nawet te wściekle różowe, ścięte w modny, buntowniczy sposób włosy nie psuły tego wrażenia. Teraz z powodu brzucha oraz tłoczących się na jej karku spraw, wizualnie dziewczynie lat przybywało, już niekoniecznie z pozytywnym efektem.
To był już siódmy, nawet ósmy miesiąc. Dzieciak już musiał dobijać się rękami i nogami na nowy świat.
November odetchnęła głęboko, tak jakby wdepnęła w coś nieproszonego na chodniku. Gdzieś tam w środku czuła, jak ostatki dobrego humoru umierają w niej natychmiastowo, jakby widok Casey był zapalnikiem tego zjawiska. Chociaż nie, tak naprawdę to nic takiego już w sobie nie miała. Od niemalże ośmiu miesięcy. Może dziewięciu? Piętrzące się kłopoty psuły kalendarz znajdujący się w głowie okularnicy. Jakby ktoś na początku marca dźgnął ją w nogę, więc teraz cały czas musiała kuśtykać. Paskudne uczucie na chwilę zdawało się minąć - moment, w którym spacerując nocnymi trasami z aparatem w dłoni, niechcący wpadła na nietypową parę przyjaciół. Dziewczyna była roześmiana, pełna energii, tak jakby o strachu jedynie słyszała. Była niziutka, miała w sobie coś z dziecięcego uroku, jakby czas dorastania zatrzymał się u niej w miejscu. Jakąś dziewczęcość i dojrzałość tamowały dodatkowo dosyć chłopięce, kojarzone z pewną popkulturą ubrania: szerokie spodnie, buty wojskowe większe od jej okrągłej głowy, przyduża kurtka skórzana z ćwiekami na ramionach. Na pierwszy rzut oka wydawała się młodszym rocznikiem. Nieco powiększoną wersją dziesięciolatki z rozwianą, równo ściętą, czarną grzywką.
Uwieszała się właśnie na grubej, pokrytej łuską szyi stwora rodem z legend, wielkim jaszczurze zwanym Oni. Ludzie zazwyczaj unikali ich, woląc nie być uznanymi za wariatów. Przynajmniej pozornie, bo ta tajemnicza cisza zdawała się trącić jakąś umową, przysięga, niezapisaną zasadą krążącą po całym Silly Town.
Łeb potwora uniósł się nieco wyżej, tak by dokładnie spojrzeć na uczepiającą się jego boku klientkę. November znała ten biały pysk już od małego, ale dopiero teraz, po raz pierwszy w życiu widziała, jak w dwukolorowych ślepiach błyszczy faktyczna radość. Widok ten tak ruszył skamieniałym sercem okularnicy, że uciekła z miejsca jakby ją ktoś gonił. Potem dobre dwie noce nie była w stanie normalnie spać. Wstrząs był mocny, jednakże zadowalająco kojący. Do tej pory miała wrażenie, jakby życie jej wszystkich nie do końca ludzkich znajomych, był skazany na samotne cierpienie, kilka dekad nieszczęść prowadzących do grobu i tylko tam.Złudne miała nadzieje, że nadeszła pora na zmiany tego statusu. Była głównym świadkiem, gdy próba pozytywnego myślenia skończyła się druzgoczącą klęską, a jednak ponownie spróbowała życzyć komuś wszystkiego dobrego. Skończyło się równie źle, niezależnie od tego, jak wiele zbiegów okoliczności przedarło się przez całą historię morderczego Oni.
Z własnych rozmyślań wyciągnął Bitter warkot. Donośny, zwierzęcy, chociaż lekko trącący delikatną nutą - głos był zbytnio wysoki na tego typu aktorstwo. Casey również przebudziła się ze swojego trybu zwiadowcy, teraz po prostu stała jak wryta na środku białego korytarza i zszokowana gapiła się na okularnicę... Albo raczej spoglądała gdzieś za nią.
CZYTASZ
Silly Town
ParanormalOto przed państwem Silly Town, kanadyjskie miasto, w którym ktoś postanowił wybudować japońskie świątynie. Jakby sam ten fakt nie był wystarczająco dziwny, po mieścinie nocami krążą wielkie, demoniczne jaszczury; miejscowi znikają wyjątkowo często...