#21

2.1K 43 0
                                    

***Oczami Justina***
Mimo że moje powieki były zamknięte, czułem na nich strugi mocnego, rażącego światła. Zmarszczyłem brwi, starając się unieść rękę i osłonić oczy, jednak z pierwszym, najdrobniejszym ruchem, poczułem ból.
-Chłopie, obudź się. - do moich uszu doszedł głos mężczyzny. - Wracaj tu do nas.
Zebrałem w sobie całą siłę, aby otworzyć oczy, jednak niemal natychmiast tego pożałowałem, kiedy oślepiające światło dotarło do moich źrenic.
-Kurwa, zabierzcie to gówno. - jęknąłem, podnosząc rękę i osłaniając się nią.
-Witamy z powrotem, panie Bieber. - mężczyzna uśmiechnął się do mnie, lecz w odpowiedzi otrzymał jedynie nieudany grymas.
-Tak w ogóle, to po jaką cholerę ja tu leżę? - spojrzałem na niego pytająco, wzdychając ciężko.
-Miałeś wypadek samochodowy. Całe szczęście, nie odniosłeś żadnych poważnych obrażeń. - powiedział, badając mnie równocześnie.
-Ile ja tu leżę? - wymamrotałem, pocierając czoło dłonią.
-Koło pięciu godzin. - lekarz popchnął mnie z powrotem na łóżko, kiedy starałem się podnieść. Zorientowałem się, że leżę tutaj bez koszulki, w szarych dresach. Najwyraźniej któraś z pielęgniarek nie mogła się oprzeć i musiała obejrzeć ten cud, któremu rodzice dali na imię Justin. Od jakiegoś czasu nie liczą się dla mnie jednak spojrzenia innych panienek, ponieważ znalazłem już swoją księżniczkę, swój ideał, który...
-O kurwa. - zakląłem głośno, siadając na szpitalnym łóżku. - Gdzie ona jest? - przeskanowałem twarze ludzi, znajdujących się w pomieszczeniu. - Gdzie, do chuja, jest moja Bree!? - wrzasnąłem, jednym szybkim ruchem odpinając od siebie wszystkie kabelki.
-Uspokój się! Nie możesz wstawać! - jedna z pielęgniarek starała się mnie zatrzymać, lecz ja jedynie odepchnąłem ją od siebie i, ignorując ból w wielu częściach mojego ciała, wybiegłem na korytarz. Niemal natychmiast zauważyłem rodziców szatynki, a także Jacka i resztę moich kumpli, z wyjątkiem Ryana. Z wiadomych powodów nie mógł pojawić się w szpitalu.
-Gdzie ona jest? - spytałem niemal natychmiast, starając się zagłuszyć nawoływania lekarza, z drugiego końca korytarza.
Jej mama spojrzała na mnie ze łzami w oczach, przez co miałem wrażenie, że moje serce nagle się zacisnęło. Przeskanowałem wzrokiem twarze kumpli, na których również malował się smutek.
-Musisz wracać do sali szpitalnej. - po mojej prawej stronie pojawiła się pielęgniarka, która złapała mnie za ramię.
-Odpierdol się ode mnie. - warknąłem do niej, wyrywając się.
-Nie możesz wstawać, nie rozumiesz tego? - ponownie starała się mnie zaciągnąć na drugą stronę korytarza.
-Kurwa, zostaw mnie! Gówno mnie obchodzą twoje słowa! - ryknąłem do niej, przez co, z przerażeniem, odsunęła się ode mnie. Zobaczyłem również, że mama Bree zadrżała pod wpływem mojego wybuchu, jednak ja nie potrafiłem się kontrolować. Podszedłem do kobiety, wsuwając dłonie do kieszeni dresów. - Co z nią? - spytałem niepewnie, bojąc się odpowiedzi.
-Lekarze od kilku godzin walczą o jej życie. - wychlipała, ocierając oczy chusteczką.
-Jak, walczą o jej życie? - czułem, że mój głos również się załamuje.
-Stary, spokojnie. Wyjdzie z tego, zobaczysz. - Jack podszedł do mnie i poklepał mnie po plecach.
-Ja pierdole, to wszystko moja wina. Moja pieprzona wina. - warknąłem, siadając na krześle. Wplątałem palce we włosy i szarpnąłem nimi, starając się zahamować potok łez.
-Uspokój się, Bieber. - Zayn zajął miejsce obok mnie. - Policja stwierdziła, że wypadek spowodował ktoś inny.
-Ale to i tak ja prowadziłem. - oparłem się o kolana, wpatrując się w martwy punkt na ścianie.
Parę chwil później, z jednego z pomieszczeń, wyszedł lekarz. Kiedy tylko jego wzrok wylądował na mnie, zmarszczył brwi.
-Kto cię wypuścił z sali? Ty miałeś leżeć. - stanął zaraz przede mną, zakładając ręce na piersi.
-Przestań, kurwa, pieprzyć i powiedz, co z Bree. - wstałem z krzesła, sprawiając tym samym, że byłem kilka centymetrów wyższy od mężczyzny.
-Jej stan jest już stabilny, ale... - zaciął się, patrząc smutnym wzrokiem zarówno na mnie, jak i na rodziców Bree. - Dziewczyna pozostaje w śpiączce i nie wiadomo, czy się wybudzi.
Te słowa były dla mnie, jak cios prosto w serce. Nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem. Z powrotem opadłem na krzesło, ponieważ miałem wrażenie, że moje nogi nagle zaczęły się uginać.
Moja Bree, dziewczyna, którą kocham ponad własne życie, jest na skraju między życiem, a śmiercią. Nie potrafię się z tym pogodzić. Nie potrafię nawet tego zrozumieć. Ona jest dla mnie wszystkim i nie chcę myśleć, co by się stało, gdyby jej zabrakło. Jest moim ukochanym aniołkiem. Słoneczkiem, które rozświetla każdy mój dzień.
-To nie może być prawda... - szepnąłem, jednak na tyle głośno, aby wszyscy mogli mnie usłyszeć.
-Przykro mi. - lekarz poklepał mnie po ramieniu. - Ale dla swojego dobra, powinieneś wrócić na salę.
-Nie ma szans. - zaprzeczyłem szybko, kręcąc głową.
-Justin, powinieneś pójść z lekarzem. - do moich uszu doszedł głos matki Bree, jednak ja nikogo już nie słuchałem. Moje oczy się zaszkliły, kiedy spojrzałem w górę, na mężczyznę.
-Mogę do niej iść? - spytałem, lekko trzęsącym się głosem.
-Tak, możesz. - skinął głową, wskazując na drzwi. - Za chwilę przyjdzie do niej pielęgniarka.
Podziękowałem mu szybko, po czym podszedłem do białych drzwi od sali. Wziąłem na prawdę głęboki oddech, a potem złapałem za klamkę i wszedłem do środka. Widok, jaki zastałem sprawił, że po moich policzkach spłynęły pojedyncze łzy. Bree leżała na łóżku szpitalnym, a do jej drobnego ciałka podłączone były jakieś kabelki, utrzymujące ją przy życiu. Chciałem być twardy, jednak nie potrafiłem. To dla mnie zdecydowanie za dużo.
Podszedłem do łóżka i usiadłem na krześle obok niego. Objąłem jej delikatną dłoń swoimi obiema i złożyłem na niej kilka pocałunków. Spojrzałem w jej, mimo że zamknięte, to i tak piękne oczki.
-Bree, kochanie, musisz się obudzić. - szepnąłem, przykrywając jej ciało kołdrą.
Do sali weszli jej rodzice, co zmusiło mnie do przerwania rozmowy z moim słoneczkiem. Podeszli bliżej łóżka ze zmartwionymi wyrazami twarzy.
-Przepraszam. - wyszeptałem, spoglądając niepewnie na jej rodziców.
-Dziecko, za co ty nas przepraszasz? To nie twoja wina. - mama Bree spojrzała na mnie sceptycznie.
-Wiem, ale gdybyśmy wtedy nie wsiedli do tego jebanego samochodu, nic by się nie wydarzyło. - zacisnąłem dłonie w pięści.
Kiedy jej mama chciała po raz kolejny coś powiedzieć, drzwi od sali otworzyły się, a do środka weszło dwóch policjantów.
-No, Bieber. Po raz pierwszy to ty jesteś ofiarą. - zaczął jeden z nich, siadając na krześle przy łóżku. - A teraz musisz odpowiedzieć na kilka pytań. - skinąłem głową, chcąc, aby jak najszybciej stąd wyszli. Chciałem zostać sam na sam z Bree, bez zbędnej publiczności. - Gdzie jechaliście i po co? - otworzył mały notes, trzymając w jednej ręce długopis.
-Na prawdę chcecie wiedzieć? - uniosłem brwi, a na moich ustach, mimowolnie, pojawił się łobuzerski uśmieszek. - Mieliśmy w planach długi i wyczerpujący seks u niej w sypialni.
Policjanci niemal równocześnie przewrócili oczami, a ojciec Bree zacisnął pięści. Jedynie jej mama pokręciła lekko głową, z nikłym uśmiechem na ustach.
-No co? Mam dwadzieścia jeden lat i mam swoje potrzeby. - wzruszyłem lekko ramionami, spoglądając na nieprzytomną dziewczynę.
-Jak rozumiem, nic z tego nie wyszło. - dokończył za mnie jeden z policjantów. - Wypadek był dokładnie rozegrany. To była próba zabójstwa.
Po tych słowach zmarszczyłem brwi, przyglądając mu się uważnie. Ktoś chciał nas zabić? Po jaką cholerę, to po pierwsze, no i kto chciał to zrobić. Byłem zszokowany i nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć.
-Mieliście jakiś wrogów? - spytał po chwili jeden z mężczyzn.
-Wrogów to ja mam dużo, ale nie takich, którzy chcieliby nas zabić. - odparłem, ponownie głaszcząc dłoń Bree. - Przecież tylko jakiś psychol mógłby zrobić coś takiego.
-I właśnie tego psychola staramy się odszukać. Groził wam ktoś ostatnio? Zauważyłeś, żeby Bree dziwnie się zachowywała?
-Nie, wszystko było normalnie, a właściwie bardzo... - przerwałem nagle, marszcząc brwi.
-Co się stało? Przypomniałeś sobie coś? - policjant zareagował na moją nagłą zmianę nastroju.
-Jest pewna wariatka, która wielokrotnie groziła Bree. - mruknąłem, drapiąc się po karku. - Ma na imię Jenifer, jest byłą dziewczyną brata Bree i jest nienormalna. - zauważyłem, jak rodzice szatynki przyglądają mi się z zainteresowaniem. Nie miałem pojęcia, czy Jenifer byłaby w stanie zrobić coś takiego, jednak tym razem mam zamiar pomóc psom. Zabiję gnoja, który skrzywdził moją dziewczynkę.
-Czy coś cię łączyło z tą dziewczyną? - spytał mężczyzna, po zapisaniu paru informacji w notesie.
-Łóżko. - odparłem, ponownie wzruszając ramionami. - Kiedyś. Od dłuższego czasu nie mam z nią kontaktu. To znaczy, wczoraj razem z Bree złożyliśmy jej... przyjacielską wizytę.
-Czy wczoraj groziła tobie, albo jej? - wskazał na moje słoneczko.
-Nie. - ich wizyta przeciągała się zdecydowanie za długo. Chciałem, aby już stąd wyszli i zostawili mnie w spokoju.
-Zapisz nam jej adres. - policjant podał mi notes oraz długopis. Napisałem na kartce ulicę i numer domu, po czym zwróciłem przedmiot. - Na razie to wszystko. Będziesz miał badania toksykologiczne, aby sprawdzić, czy w chwili wypadku nie byłeś pod wpływem narkotyków. - skinąłem jedynie głową, ponieważ moja uwaga w całości skupiona była teraz na moim aniołku.
Policjanci wyszli z sali, zostawiając mnie i jej rodziców. Pogłaskałem Bree po policzku i złożyłem kilka pocałunków na jej dłoni.
-Justin... - w pewnym momencie poczułem dłoń mamy Bree na swoim ramieniu. Uniosłem głowę i spojrzałem w jej zatroskane oczy. - Jesteście razem?
-Tak. - przytaknąłem, posyłając jej lekki uśmiech.
Drzwi od sali ponownie się otworzyły, a do środka weszła jakaś pielęgniarka. Przywitała się z rodzicami Bree, a następnie podeszła do urządzeń, utrzymujących dziewczynę przy życiu.
-Kiedy ona się obudzi? - jęknąłem, nadal wpatrując się w szatynkę.
-Nie wiem nawet, czy w ogóle się obudzi. - kobieta odparła smutnym głosem. - Ale nie możemy tracić nadziei. To jedyne, co nam pozostało. - pielęgniarka kierowała się w stronę drzwi, kiedy nagle do głowy napłynęła mi przerażająca myśl. Moje dłonie zaczęły się lekko trząść, a oczy zaszkliły, przez co rodzice Bree spojrzeli na mnie pytająco.
-Przepraszam... - mój łamiący się głos zatrzymał pielęgniarkę. - A co... - nie potrafiłem dokończyć zdania. - Co z dzieckiem? - spytałem w końcu, mocno zaciskając powieki.
-To ty byłeś ojcem? - w jej głosie słychać było żal.
-Byłem...? - wyszeptałem, a spod moich powiek automatycznie zaczęły wypływać łzy.
-Przykro mi, nie mieliśmy najmniejszych szans, aby je uratować. - w tym momencie po prostu się rozpłakałem. Nie byłem w stanie hamować swoich emocji. Schowałem głowę w pościeli, którą przykryta była Bree, a łzy swobodnie spływały po mojej twarzy. Usłyszałem, jak drzwi od sali otworzyły się, a ze środka wyszły dwie osoby. Uniosłem na moment głowę, aby zobaczyć mamę szatynki, stojącą obok mnie.
-Kochałem je... - wydusiłem przez łzy. - Na prawdę pokochałem to dziecko. - otarłem dłońmi twarz, spoglądając na zmartwioną kobietę.
-Nie wiedziałam, że Bree była w ciąży. - powiedziała cicho, głaszcząc mnie po ramieniu.
-Powiedziała, żebyśmy się z tym nie spieszyli. Że powie to przy dobrej okazji. - wydukałem. Zupełnie nie przejmowałem się w tym momencie obecnością kobiety. Zachowywałem się jak totalny mięczak, ale przed chwilą dowiedziałem się, że straciłem osobę, którą kochałem. Miałem prawo płakać. Miałem prawo być załamany.
-Który to był tydzień?
-Już piąty. - mocno przygryzłem dolną wargę, mając nadzieję, że to chociaż trochę mnie uspokoi. Myliłem się. - Kurwa, cieszyłem się, że zostanę ojcem. Na prawdę się cieszyłem. I chociaż wiem, że w ogóle się do tego nie nadaję, chciałem spróbować, zmienić się. - w tym momencie po prostu wybuchnąłem płaczem. Wstałem z krzesła, układając ręce na karku.
-Chodź tutaj, Justin. - mama szatynki podeszła bliżej i tak po prostu mnie przytuliła. Oparłem czoło na jej ramieniu, a moje łzy moczyły ubranie kobiety.
-Bree była przekonana, że to dziewczynka. Chcieliśmy nazwać ją Lily. Jej zawsze podobało się to imię. Myśleliśmy już nawet, na jaki kolor pomalujemy pokój dla dziecka. - czułem, jak kobieta głaszcze mnie po plecach, dodając mi w ten sposób otuchy. - Pamiętam, jak Bree powiedziała mi o ciąży. Najpierw byłem w szoku, lecz zaraz później... po prostu pokochałem tego bachora. - wychlipałem w jej ramię. - Boże, chciałem mieć dziecko. Chciałem mieć dziecko z Bree. Kocham ją. Wszystko bym dla niej zrobił. Kurwa, dlaczego to ona musi tu leżeć, a nie ja? Dlaczego... - objąłem kobietę w pasie i przytuliłem się do niej, jak do matki. Dopiero teraz zrozumiałem, że brakuje mi moich rodziców, chociaż ukrywałem to przed wszystkimi.
-Spokojnie, kochanie. - pogłaskała mnie po głowie, bardziej w siebie wtulając. - Zobaczysz. Obudzi się i wszystko będzie tak, jak dawniej.
-A co z dzieckiem? Nie przywrócimy mu przecież życia. - szepnąłem, pociągając nosem.
-Jestem przekonana, że z waszymi możliwościami, możecie stworzyć sobie jeszcze kilka dzieciaczków. - zaśmiała się cicho. - Nie planowaliście tego, prawda?
-Nie. To wydarzyło się podczas pierwszej nocy, którą spędziłem z Bree. Raz się nie zabezpieczyliśmy. Jeden raz. Gdyby wtedy powiedziała mi o ciąży, wyśmiałbym ją, jednak, zarówno ja, jak i Bree, dowiedzieliśmy się półtora tygodnia temu. I teraz byłem po prostu szczęśliwy. Chciałem zostać ojcem.
-Ale nie spieszcie się z tym, dobrze? Bree ma dopiero piętnaście lat, całe życie przed wami. Na dziecko przyjdzie jeszcze pora. Ciężko mi jest się nawet pogodzić z tym, że moja mała córeczka prowadzi dość bogate życie seksualne. - zaśmiałem się cicho na dźwięk jej słów.
-Oj tak... - szepnąłem, uśmiechając się łobuzersko.
-Posłuchaj mnie. Ona cię kocha i widzę, że ty również ją kochasz. Jedyne, co możemy teraz zrobić, to wierzyć w to, że Bree niebawem się obudzi. Musisz być dzielny, Justin.
-Wiem, dziękuję. - mruknąłem i, uśmiechając się do niej, otarłem z policzków ostatnie łzy.
~*~*~*~*~*~*~*~*

Pokochaj Mnie | J.BOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz