ROZDZIAŁ VIII

1.3K 119 25
                                    

Napisałam w końcu ten rozdział. Nie wiem jak mi to wyszło, ale mam nadzieję, że się nie zawiedziecie :D 

"Walka jest ojcem wszelkiego stworzenia."

Tak jak wcześniej zapowiedział, ruszyliśmy o świcie. I choć unosiły się nad nami pieśni bitewne, tak naprawdę wszyscy byliśmy pogrążeni niemalże w żałobie. Widocznie nie tylko ja dowiedziałem się, co nas czeka.

Ale przecież zawsze jest jakaś nadzieja, powtarzałem sobie, spoglądając na księcia. Właśnie teraz Seto krzyczał coś w stronę Kuroiego, jednak ten pozostawał niewzruszony.

Niemniej w końcu i tak książę Seto wygrał, co zauważyłem po jego surowej, zaciętej twarzy i lśniących zwycięsko oczach.

Przeszyły mnie dreszcze, kiedy kątem zerknął na mnie. Kącik ust uniósł mu się lekko ku górze, chociaż mogło być to tylko złudzenie.

Nie wiedząc czemu, nie mogłem oderwać wzroku od tego spojrzenia, niczym zahipnotyzowany. Dopiero po długiej chwili ocknąłem się, gdy Lae obok parsknął niespokojnie.

— Nawet twój koń dostrzega, że jesteś dzisiaj jakiś nieswój, Arisie — rzekł Juo, co mnie niezmiernie zaskoczyło. Wczoraj nie odezwał się ani słowem.

— To samo mógłbym powiedzieć o tobie — zauważyłem. Uśmiechnął się, a ja odparłem ten gest. Potem w przyjemnej ciszy ruszyliśmy dalej. Niemniej w dalszym razie przed oczami widziałem przystojną, wrogą twarz Seto.

***

Ten dzień musiał nadejść. Każdy z nas to wiedział, bowiem właśnie po to zostaliśmy wyszkoleni. Tak naprawdę jednak nikt nie był przygotowany na prawdziwą walkę. Na widok trupów. Zapach spalonych ciał. Na śmierć.

Ale staliśmy tutaj, twarzami skierowanymi w stronę księcia, kiedy on właśnie wykrzykiwał dla nas słowa otuchy.

— Żołnierze — zaczął wyraźnym, pewnym głosem — jesteśmy tutaj nie bez przyczyny. Niektórzy pewnie myślą, że nic się nie stanie jak wróg przejmie północno-wschodnią granicę, że to przecież nie będzie koniec naszego kraju. A ja wam powiem, że ta z pozoru niewielka ziemia jest decydująca. Może świat nie upadnie, ale nasze królestwo tak. Nasze domy, rodziny. Wszystko to spłonie i przepadnie.

Zamilkł, a ja z napięciem czekałem na kontynuację.

— Nie obiecuję wam wygranej — orzekł. — Nie obiecuję również, że przeżyjecie. Za to mogę wam przysiąc, iż nie ma nic ważniejszego, niż walka za dom. Nie liczy się honor, nie liczy się życie, tak naprawdę liczy się tylko rodzina. Ona w was wierzy, tak jak ja teraz — zakończył i uniósł miecz do góry. Ostrze zalśniło w świetle zachodzącego słońca. — A nasz dom, to nasza ziemia! Bogowie, którzy mnie słyszycie, zaprowadźcie nas do zwycięstwa!

— Bracia — raz jeszcze wykrzyknął. — Za Ousaerre!

— Za Ousaerre! — Ostrza zostały wciągnięte z pochew, a dłonie uniosły się do góry. Trawił nas ogień. Chęć walki. Nieważne czy wrócimy, czy nie. Nieważne...

Moje oczy lśniły, byłem tego świadomy, gdy spoglądałem na błękitne, lekko pomarańczowe niebo.

***

Seto nas poprowadził. Dołączyliśmy do resztek żołnierzy generała Pelersa i razem z nimi ruszyliśmy na starcie. Walka się już toczyła, pełna napięcia i determinacji. Ale to co było na jej tle, bardziej przerażało.

Spalona, śmierdząca trawa; wśród niej mogłem ujrzeć martwych, pozbawionych części ciała ludzi. Odcięte głowy, puste, pozbawione życia oczy.

Był to widok tak okrutny, że mimowolnie szarpnęły mną torsję, ale szybko pohamowałem wymioty. Teraz nie mogłem sobie na to pozwolić.

Trzy sekundy później z okrzykiem bitewnym ruszyłem wraz z innymi do starcia. Dłoń mocno zacisnąłem na mieczu, by już potem wbić go w pierwszego żołnierza, który mi się napatoczył.

Choć miał zbroję, miecz gładko przebił się przez nią prosto w serce. Upadł na ziemię, nawet nie zdążywszy powiedzieć choćby słowa.

Wpatrywałem się w niego z osłupieniem i bijącym sercem. Ręce mi drżały, a oczy się zaszkliły. Nie mogłem uwierzyć w to, co właśnie zrobiłem.

Zabiłem go. Zabiłem. Zab...

— Aris, rusz się do kurwy nędzy! — warknął Juo, popychając mnie i odpierając cios. Natychmiast otrząsnąłem się i ruszyłem naprzód, tracąc widok na przyjaciela.

Ogarnął mnie chaos, nie słyszałem nic i nie widziałem. Nie byłem pewien, gdzie się znajduję, ani gdzie są inni. Dostrzegałem tylko zielone, wrogie barwy. I szedłem dalej. Nic nie mogło mnie powstrzymać. Absolutnie nic.

Czułem pot na całym ciele, mięśnie napinały się z całej siły, zbroja nieprzyjemnie ciążyła przy kolejnych atakach. Krew spływała z twarzy, gdzie na czole jeden z nieprzyjaciół wbił mi sztylet.

Ile mogło minąć? Minuta? Godzina? Dzień?

Pochłonęło mnie to tak bardzo, iż nawet tego nie byłem świadomy. Dopiero, gdy czarna czupryna mignęła mi pośród tego chaosu, na chwilę przystanąłem, by zobaczyć, iż walka nabiera tempa. Wrogowie się przerzedzali. Może, pomyślałem, jakimś cudem nam się uda.

Moje oczy skierowały się w stronę księcia, który walczył intensywnie z jakimś innym żołnierzem. Prawdopodobnie dowódcą wrogiego oddziału.

Seto wydawał się być zmęczony, ale i tak zawzięcie odparowywał ciosy, ani na moment nie opuszczając gardy. Szło mu dobrze, już miał wyprowadzić kolejny cios, gdy...

Przekląłem widząc, jak potyka się o wystający kamień i upada. Wróg w jednym momencie stanął nad nim i uniósł do góry miecz.

To była chwila, sekunda. Najpierw stałem tutaj, by już potem przystawać plecami do czekającego na śmierć Seto.

Mój miecz płynnie pozbawił głowy dowódcę. Gdy ta opadła koło czyiś nóg, odwróciłem się do bruneta, który z przyspieszonym oddechem i błyskiem w oczach na mnie spoglądał.

Nadal była bitwa, a my niczym w transie patrzyliśmy na siebie. Na brud na naszych ciałach, krew spływającą z ust. Przyglądałem mu się, nie wiedząc co się właściwie dzieje. Co ja tu robię, kim jestem?

— Wygraliśmy! Wygraliśmy! — Skądś wydobył się okrzyk, choć nie wydawał się znaczący. Nie wtedy, kiedy czarne oczy pochłaniały mnie doszczętnie.

Niespodziewanie upadłem. Zdumiony zerknąłem na nogę, którą nie mogłem unieść. Dotarło do mnie, że byłem ranny. Możliwe, iż adrenalina wcześniej zniweczyła ból.

Tym razem to Seto do mnie podszedł i bez słów zarzucił rękę na swoje barki. Nadal niczego nie rozumiałem.

Bez słów ruszył w tylko sobie znaną stronę. Jego ciepło wydawało się być niezwykle kojące. Ból mniej natarczywy.

— Witaj na wojnie, Arisie — wyszeptał, ale nie wychwyciłem w jego głosie żadnej radości. Raczej niewyobrażalną gorycz.

***

Od kilku godzin siedziałem w jego namiocie. Patrzyłem w próżnie, jakbym tam mógł znaleźć jakiekolwiek odpowiedzi. Wokół mnie rozbrzmiewały głosy, przede wszystkim krzyki rannych. Ja już zostałem opatrzony, a noga nie bolała aż tak bardzo. A może po prostu przywykłem.

Nagle wejście do namiotu poruszyło się. Zdumiony zerknąłem na wchodzącego księcia, który nadal wyglądał tak, jak ja. Oblepiony brudem i potem.

Jednak zastygła krew na jego twarzy wydała mi się jakaś dziwnie piękna.

Przystanął o krok ode mnie. Nieodgadniony wzrok przesuwał się po moim ciele. Nie miałem już na sobie zbroi, tylko przepoconą koszulkę i luźne spodnie.

Ostatni raz spojrzał na niespokojnie unoszącą się klatkę piersiową, po czym gwałtownie ruszył, od razu wpijając się w moje wargi.

Odruchowo rozwarłem usta, czując metaliczny posmak krwi.

Kochankowie wojny/boyxboy ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz