*Rozdział 28*

87 9 0
                                    

Wbiłam wzrok w ścianę.
- Co?
- To co słyszałaś, skarbie.
Pogubiłam się. I to bardzo.
- A jaki to ma związek z... - nadal ciężko mi było wymówić słowo "siostra". Chyba, że mam jej mówić po imieniu? Jak ona ma w ogóle na imię?
- Angel? Prosty... baliśmy się o jej bezpieczeństwo, dlatego nie zrozum mnie źle, ale kiedy się urodziła musieliśmy ją oddać Alice.
- Alice?
- Przyszywana mama Angel. Twoja nie poznana ciocia.
Świat zawirował, mocniej przytrzymałam krawędzie stołu.
- Wszystko w porzadku? - dopytywała mama. Ręce zaczęły mi się trząść, ledwo panowałam nad swoimi ruchami. Nie chciałam, żeby widzieli mnie w tym stanie, a obrażenie się było chyba najlepszym pomysłem.
- W jak najlepszym! - krzyknęłam i poleciałam na górę. - Muffliato.

***

Świetnie.
Kolejny dzień wakacji.
Kolejny dzień tych śmiertelnie nudnych wakacji, gdzie człowiek nie ma co ze sobą zrobić, a wszyscy znajomi wylegują się na hamaczkach na Hawajach, popijając co jakiś czas mleczkiem kokosowym dopiero co skonsumowane ananasy. Ugh.
Najzabawniejsze jest to, że tu, w Angli zimno jak nie wiem co. Dobrze, że dzisiaj wyjeżdżamy, ale szkoda tylko, że pół wakacji przesiedziałem w domu. Nałożyłem na siebie kaptur i poszedłem jeszcze pięc kroków na przód. Nie no, to jakaś przesada.
- Ojcze, daleko jeszcze?
- Nie marudź, Draconie. Przeszliśmy sto metrów...
- Ale zmęczyłem się!
Ojciec najprawdopodobniej wywrócił oczami, ani trochę nie zwalniając kroku.
- Spóźnimy się.
- Bywa.
- Słowo daję, działasz mi dzisiaj na nerwy.
Wreszcie dotarliśmy do zielonej polany, na której zobaczyłem matkę. Przywitała się ze mną, a ja kiwnąłem jej głową.
- To gdzie ten świstoklik? - zapytałem. Narcyza wskazała czarną plamę na ziemi. Wybauszyłem oczy. Mam dotykać starą śmierdzącą skarpetkę?! Zgredku... gdzie jesteś?
- Na trzy. Raz... dwa... trzy.
Zaraz po dotknięciu ubranka poczułem szarpnięcie w okolicy pępka. Zakręciło mi się w głowie, ale po chwili moje blond włosy zmierzchwił morski powiew jodowego powietrza. Staliśmy przed ogromną, białą willą oświetloną od tyłu przez słońce. Nasze bagaże były już na miejscu, czyli teraz nie pozostało nic innego jak tylko wypoczywać. Z satysfakcją udałem się w stronę budynku.
- Klucze - zarządałem. Mama podała mi dzwoniące klucze, a ja wszedłem do środka posiadłości. Owy hotel prezentował się początkowo dobrze. Bogaty wystrój, czerwone firanki ze złotymi kończeniami osłaniającymi wielkie okna. Jedyne co mnie zdziwiło to kobieta przy ladzie.
- Witamy w Hotelu Paradise. Nazywam się Mary Johanson - brunetka powitała mnie sztucznym uśmiechem.
- Dzień dobry - odparłem. Na moje oko trzydziestolatka nadal wykrzywiala swoje usta w uśmiechu. Czekałem aż zada jakieś pytanie. Po co ona tam stała? Wreszcie się odezwała.
- W czym mogę pomóc?
- Pani? Gdzie są skrzaty?
Mary spojrzała się na mnie dziwnie, a jej wyraz twarzy zmienił się.
- Posłuchaj mnie, chłopcze. Nie życzę sobie żadnych wygłupów ani żartów. Zrozumiano? Czmychaj już do swojego pokoju!
Zdziwiłem się, ale posłuchałem jej i udałem w stronę pokoju. Spokojnie, Draco, nie ma sensu kłócić się z jakąś czarownicą dopóki nikt jej nie powie kim jestem, pomyślałem. Niech mój ojciec się tylko o tym dowie!
Pomaszerowałem w stronę windy, która stała obok drzwi i wcisnąłem przycisk z numerem piętra, na którym najprawdopodobniej był mój pokój. Wreszcie znalazłem, duży bogato wystrojony. Jedno łóżko.
Zadowolony, że pokoju nie dzielę z rodzicami wypakowałem najpotrzebniejsze rzeczy do szafy i rozłożyłem się na czystej pościeli. Rajskie życie. Zero pracy domowej, zero skrzeczących kumpli i, co najważniejsze, zero obowiązków.
Nagle usłyszałem huk. Przestraszyłem się i poderwałem z miejsca. Doszedłem do wniosku, że owy hałas dochodził z okna. Obejrzałem je dokładnie. Nic. Otworzyłem je i wtedy zobaczyłem grubego, starego ptaka leżącego na ziemi z listem przywiązanym do szyji. Bojąc się dotknąć sowy, która gubiła swoje pióra niczym moja babcia włosy, ostrożnie odwiązałem wstążeczkę. Powoli... bez gwałtonych ruchów...
- Ble, jakie to ochydne - mruknąłem do siebie i kontynuowałem delikatne odpakowywanie zwitku pergaminu.
- SKRAAA!!! - ptak najwidoczniej odzyskał utraconą poprzednio przytomność i dziobnął mnie w palca. Tak się wystraszyłem, że odskoczyłem dwa metry do tyłu. Ptak niczym nie wzruszony odleciał i mijając białe mewy poleciał gdzieś na północ.
Zerknąłem na mały zawiniatko leżące pod moim oknem i postanowiłem otworzyć list.

Carmen from SlytherinOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz