Kiedy się budził, nigdy nie wiedział, kim jest.
Nie wiedział, do kogo należą sine ślady na jego bladych ramionach i czyje są zadrapania na twarzy. Nie wiedział, że fioletowe plamy odznaczające się na niemal białej powierzchni jego miękkiej skóry należą do niego. Były jego. On był ich. Czy nie tak powinno być?Gdy zasypiał, jego powieki zawsze sklejały łzy i farba. Ta sama mieszanka od lat. Dłonie miał zaciśnięte w pięści, a paznokcie wbijały się w ich wnętrze, odznaczając się różowymi półksiężycami. Był najdelikatniejszą z porcelan, najpiękniejszym smutkiem. A budząc się, w lustrze widział tylko czerwone oczy, spuchnięte powieki i zaciśnięte wargi. Nie widział gładkiej, miękkiej, ciepłej skóry pachnącej sztuką, nie widział długich rzęs rzucających cienie na jego blade policzki, pięknych barw na drżącym, szczupłym ciele, włosów zlepionych potem i kolorami, które falami opadały na czoło i pojedynczych kosmyków wpadających do błękitnych, lśniących, zimowych oczu.
Ubrał czarny półgolf, ciemne spodnie i eleganckie, skórzane buty na wyższej podeszwie. Doprowadził się do względnego porządku i wyszedł z domu, chwytając w pośpiechu brązowy portfel i sztuczny uśmiech.
Stał pod obrazem, wodząc wzrokiem po misternych śladach pociągnięcia pędzla. Jego dłonie marzyły o tym, by dotknąć dzieła i tylko resztka zdrowego rozsądku kazała mu stać nieruchomo. Wydawało mu się, że jest niegodny obserwowania takiej sztuki, a jednocześnie nie mógł się powstrzymać. „Pole pszenicy z krukami" było wielkim cudem, okupionym cierpieniem, żalem, rezygnacją i upadkiem van Gogha.
Czuł, jakby przyglądał się esencji bólu, pustki, rozterki, przytłoczenia, a wreszcie krwi i śmierci. Jego oczy błyszczały, porażone pięknem udręczenia. Nawet nie zauważył, gdy obok niego stanęła młoda kobieta. Jedynie ciężki zapach damskich perfum i drogich papierosów kazał mu obrócić się w bok.
– Co na nim widzisz? – zapytała, nie odrywając wzroku od obrazu.
– Rozpacz, zawód i mękę.
– Dlaczego nikt nie widzi na nim po prostu pola pszenicy z krukami?
– Myślę, że chodzi o symbolikę. Rozwidlenie dróg, kruki i ciemne, ciężkie niebo.
– A pole?
– Pole może być nadzieją.
Spojrzała nie niego rozbawiona:
– Van Gogh strzelił sobie kulkę w łeb. Tu nie ma nadziei.
Przyjrzał się jej. Twarz miała jak dziecko – delikatne rysy, gładka skóra, duże oczy otoczone grubą, czarną kreską, długie rzęsy podkreślone tuszem i subtelnie zarysowane usta przejechane szminką w odcieniu czerwonego wina. Włosy miała czarne jak heban, z gęstą, prostą grzywką, długie tylko na tyle, by zasłonić uszy. Na jej strój składała się biała koszula, czerwona bandana zawiązana na szyi, spodnie z rozszerzanymi nogawkami i eleganckie szpilki. Jej piękne usta wykrzywiał brzydki, ironiczny uśmiech.
– Van Gogh musiał używać symboliki – powiedział Alan, nie odrywając wzroku od obrazu.
– Bo?
– Bo był malarzem. – Uznał to za wystarczającą odpowiedź.
Zaśmiała się. Jej głos był lekko zachrypnięty od papierosów, a w sposobie wymawiania niektórych słów można było wyczuć znikomy ślad rosyjskiego akcentu.
– Roza – powiedziała, wyciągając do niego wypielęgnowaną dłoń z paznokciami pomalowanymi na czerwono.
– Alan. Roza jak „Belye rozy"?
CZYTASZ
Dalia ✓
Teen FictionRoza nienawidziła dotyku, brudu, pytań, mężczyzn w krawatach i swojego pochodzenia. Dalia kochała poezję, kakao, alternatywny rock puszczany na starych odtwarzaczach i ciszę rozdzierającą chaos. Alan kochał Dalię i niebyt. Alan był sztuką i bólem. ...