7.

470 68 9
                                    

Niektóre rany nigdy nie przestaną boleć i Alan był tego zupełnie świadomy, kiedy myślał o matce, która go nie kochała, ojcu, który znikał z każdą chwilą coraz bardziej i o sobie, który drapał porcelanę skóry.

Był tego świadomy, kiedy spędzał czas patrząc w słońce pod powiekami Ignacego i czując, jak ono go oślepia i pozbawia wszystkiego; jak sprawia, że Alan traci i traci coraz więcej.

Słuchał, jak opuszki palców chłopca uderzają o jego kolano, kiedy wybijał rytm symfonii, której Alan nie rozumiał i patrzył, jak Roza się śmieje. To były chwile, momenty, skarby w skrzyni pełnej brudu, ale on był szczęśliwy, mimo, że miał mniej. Tracił siebie, ale zyskiwał chwile, kolejne samotne sekundy, kiedy Ignacy zapominał o świecie i po prostu grał, a Roza płakała. On ich kochał bardziej niż siebie, bardziej niż cokolwiek. Zbierał dźwięki w powietrzu, zbierał oddechy i myśli, grzejąc zmarzniętą skórę w cieple spojrzenia Ignacego i wreszcie nie czuł się sam.
I nazywał to prawdziwą miłością, kiedy jego siniaki zmieniały barwy, a oni nazywali go jasnym, czystym chłopakiem, mimo, że przecież tak dawno nim nie był. Widzieli w nim coś więcej, a on gubił to, w co do tej pory wierzył, patrząc w ich oczy i czując gwiazdy pod palcami, a nie kolejne blizny i strupy. Obijał się o ich słowa, które parzyły jego nogi ledwo pozwalając ustać, ale mimo tego wszystkiego nazywał swoje życie wtedy Niebem, bo miał wszystko, czego chciał; miał to, czego mu brakowało, kiedy rozdrapywał siebie i kaleczył język słowami. Teraz milczenie smakowało jak słońce i gwiazdy.
I to było dobre.
Nie potrzebował słów, żeby trwać, a Roza patrzyła tak, jakby przestała cierpieć, choć przecież nadal oddawała swoje ciało obcym mężczyznom i pewnie płakała tyle samo, zmywając brud z siebie i siebie z siebie, nazywając życie dziwką, a na swój widok milcząc.

Jasny chłopak mówił i się śmiał i grał i układał kompozycje z nut, które dla innych były po prostu znakami na kartce w pięciolinię, a Alan i Roza łamali samych siebie i po prostu się z nim dzielili, bo on dawał im lato, którego nie mieli. I brakowało im tchu, kiedy patrzyli, jak Ignacy grał, odrzucając głowę do tyłu, jakby chciał nosem dotknąć innej galaktyki i prawie mu się to udawało. Dzięki nim świat nie był już samotny, a Alan jakoś mniej chciał zniknąć.

Roza i Alan całowali się wielokrotnie.

Czasami upijali się czerwonym winem na ławce w parku, czasami dusili łzami i tak bardzo, bardzo chcieli stracić choć cząstkę swojego żalu. Ale jeden z tych pocałunków był całkiem świadomy; nie odurzony alkoholem i goryczą, bez pragnienia zdobycia tlenu do płuc, kiedy dusili się wspomnieniami. Alan nadal to pamiętał.
Pamiętał, jak jej policzki zakwitły różami, jej oczy rozpaliły się żarem. Zamilkła, częstując ciężkim powietrzem spragnione usta, rozchylone w niemej prośbie. W płucach tańczył wiatr, obijając się o żebra, łamiąc kręgosłup moralny, niszcząc obowiązki duszące gardło krzykiem. Język muskał podniebienie, uderzał, lepił z gliny głosek powolne, leniwe słowa bez znaczenia, gorzkie i miękkie, jak skóra śliwki. Sztywne palce szukały znaczenia pod kotarami wyobrażeń, bielały się syczące dźwięki kłamstwa ulatującego przez zadarte nosy. Usta odnajdywały rozkosz w samym odnajdywaniu, w dotyku, w obietnicy bez pokrycia, w szepcie, w rozkwicie. Płakały oczy, które nie czuły. A serce, które czuło, milczało, utrzymując stały rytm.

To był jeden z wielu pocałunków, wśród tych długo przedtem i potem, jednak ten był nadzwyczaj brzydki i piękny, jak uschnięta róża. Taki pocałunek, który smakował wielką desperacją, pragnieniem, dziecięcymi marzeniami o szczęśliwych zakończeniach i pewną dziewczyną, która każdego dnia musiała dorastać, mimo, że nigdy nie była gotowa.

Ten pocałunek był, wbrew pozorom, ważny. Nie pod względem romantycznym, ale pod względem miłości; takiej silnej i nieprzerwanej, wypełnionej zaufaniem jak kielich króla najlepszym alkoholem, jak umysły dzieci marzeniami o pięknie. Oni się kochali, tak, jak siostra kocha brata, a brat siostrę i ten pocałunek dał im znak, że potrzebują siebie zawsze, pod każdym względem i fizyczność nie jest wyjątkiem od reguły.

I kiedy Ignacy pocałował Rozę, a ona odskoczyła, momentalnie przepraszając, Alan wiedział, że po prostu nie była gotowa, bo dla niej dotyk to jest coś, na co trzeba zapracować, co potrzebuje czasu i wielu godzin rozmów, wspólnego płakania i śmiania się, wspólnych marzeń i planów. A Ignacy miał tylko słońce i ona musiała umieć zakwitnąć w jego blasku, ogrzać się w promieniach i zrozumieć jego muzykę. Ona taka była – skrzywdzona dziewczynka w brudnej skórze, która płacze trochę zbyt wiele.
A przynajmniej tak mówią.

Poznawali się z każdą chwilą coraz bardziej. Poznawali się za pomocą barw, dźwięków, dotyku i zapachu. Byli ze sobą. Tak po prostu byli, bez niczego więcej. Bez cięć w niewinności, bez brudu, bez głupich myśli i uczuć, kiedy czuli krew na sobie. Pozwalali sobie na życie, na zwykłe oddychanie i Alan pomyślał, że to jest najważniejsze w relacji; żeby tak po prostu, po ludzku żyć i potrafić być z drugą osobą i dla drugiej osoby.
I kiedy Roza kładła głowę na jego ramieniu, a Ignacy nucił Requiem d-moll Mozarta parząc herbatę z cytryną, Alan wierzył w to, że to wszystko jest wieczne i że on sam jest wieczny.

–  I to jest tylko we mnie, czego nie ma – mawiał Ignacy, cytując słowa Makbeta, na co Roza odpowiadała:

– Макбет? где искусство в нас? (tłum. Makbet? A gdzie jest w nas sztuka?).

Dalia ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz