12.

351 57 5
                                    

Ona spała, a on leżał i milczał.

Starał się oddychać; starał się zapomnieć o tym, że ona była miodem i słońcem i miękkimi konturami na szarej tekturze. Starał się zapomnieć o tym, że jej oczy odbijały gwiazdy, a on nie mógł przestać patrzeć na jej oczy i jej uśmiech i, o Boże!, nie mógł przestać patrzeć na jej usta i czuć w myślach jej miękkich warg na jego wargach, które były pustką bez jej warg. Starał się nie krzyczeć. Poczuł się staro, może dlatego, że ona była młodością i przeciekała przez palce, a on się nawet z nią nie pożegnał. Widział pod powiekami, zaciśniętymi tak mocno, że dziwił się, że nie pękają mu naczynka; jedno po drugim, jak zakłada jej kosmyk włosów za ucho. I te włosy są takie miękkie, takie ciepłe i różowe jak ona cała i one go zawstydzają; zawstydzają go jej włosy i rumieńce i oczy i wszystko.

W jego myślach ona płakała i było mu wstyd, bo ona nie powinna płakać, tak, jak we Włoszech nie powinien padać śnieg. Chciał czuć swój uśmiech obok jej uśmiechu. I nagle doszedł do wniosku, że on żyje w symbiozie ze swoimi myślami o niej i to wszystko jest takie łagodne; takie d o b r e. Ona była dobra. Nie wiedział, co to znaczy - dobra. Dla kogo dobra? Dla niego? Dla wspomnień?
Przed wyjazdem ona mu powiedziała, że lubi jego włosy i on wtedy pokochał swoje włosy i nawet przez chwilę pomyślał, że byłby w stanie pokochać siebie. A potem zastanawiał się, czy krew z jego złamanego serca już zakrzepła na jej bluzce.

Siedzenia w samochodzie jej dziadka pachniały jak starość, wiklina i kurz. I gdy jechali, a ona śpiewała na głos piosenki jakiegoś starego zespołu, który ona nazywała klasyką, a którego on nie znał, czuł się zbyt młody przy niej. Czuł, jak jego zgrubienia na palcach, powstałe przez ściskanie pędzla i chęci do życia mętnieją w znaczeniu w porównaniu z jej głosem i jasnymi oczami. Ona była taka dojrzała w swoim rozumieniu muzyki, w swoim prowadzeniu samochodu i w swoich landrynkach, które trzymała kurczowo pod językiem. Była taka, jakby pamiętała początek świata i powstanie samego Boga, choć to Bóg był Początkiem.

A ostatnie co on pamiętał to letnią rozmowę z Rozą, kiedy mówił jej, że wyjeżdża, a powietrze pachniało już jesienią. Pamiętał, jak jej policzki nabrzmiały od wstrzymywanego oddechu, a powieki opadły na oczy, popychane przez marszczące się brwi. Pamiętał, jak powiedziała mu, że przecież nie może wyjechać. A potem płakała tak, że nowe łzy przysłaniały stare, stare wysychały pod nowymi, a jej koszula, którą nosiła, by poczuć się choć odrobinkę kimś, czarniała od tuszu. I wtedy Alan zrozumiał, że Roza po prostu lubiła robić sceny. I pozwolił jej na to, kiedy przytulił ją i pogłaskał po mokrym policzku, różowym od emocji (udawanych czy prawdziwych?), a ona wtuliła się w niego z krzykiem tak dramatycznym, że rozdarł gardło i umysły i serca też.

– Tylko na miesiąc. Góra dwa – szeptał, patrząc w jej mokre oczy i czując się, jakby wyjeżdżał na wojnę, a ona była jego białą różą rosnącą na grobie, na obcej ziemi. – Ignacy z tobą zostanie. Pomoże ci przez ten czas, kiedy mnie nie będzie.

Nigdy się na to nie zgodziła, ale też nie zaprzeczyła. Zamilkła, trochę zbyt wymowna w swym milczeniu, a z drugiej strony wypełniona po stokroć nieznaczącą nic próżnią. Wtedy ona sama stała się tą próżnią i on poczuł, że ona wtedy przestała istnieć dla niego i wreszcie zrobiła krok dla siebie, stając się odrębna, stając się swoją własnością i jednostką wśród masy. Poczuł się dumny, bo to był jej krok, ale jednocześnie boleśnie uświadomił sobie, że to był j e j krok i niczyj więcej. Nawet tego smutnego malarza, z ranami na ciele.

Rodzicom zostawił list. Jakoś nie miał ochoty z nimi rozmawiać, bo to męczyło ich wszystkich. Rozmowy w ich rodzinie były okropne, były ciężkie i gęste i jakieś takie obce. Więc napisał po prostu:

Wyjeżdżam na jakiś czas z przyjaciółką/koleżanką/dziewczyną/żoną/znajomą/kochanką/obcą (i tak Was to nie obchodzi zanadto i może to i lepiej). Będzie mi tam ciepło, co odbieram bardziej jako miłą odmianę od chłodu naszych wspomnień i zimnego braku dotyku. Napisałbym coś dłuższego, coś naszego, rodzinnego; coś o tym jak bardzo Was nienawidzę i kocham i o tym, jak zabijam i wskrzeszam Was w moich myślach. Napisałbym, ale po co, skoro niedługo wracam do Was, by Was zabijać i wskrzeszać i kochać i nienawidzić na nowo.
Więc piszę tylko, że wyjeżdżam, wrócę za jakiś czas (nieodmienny, zupełnie taki sam) i wtedy nawet się nie spostrzeżecie, że wróciłem, bo w Was już od dawna jestem pustką i ciszą i ścianami bez ciepła; jestem martwy. Ale nie martwcie się – we mnie samym również jestem martwy.

A potem zmiął ten list, pełen zbytniej śmiałości, zbytniej wylewności i łez i wyrzutów i krzyku zbyt głośnego jak na jego uszy i zostawił im kartkę z napisem:

Wyjeżdżam. Wrócę za jakiś czas. Alan.

Prawie pisząc na końcu „amen", jakby miał nadzieję, że tak się właśnie stanie, że wróci do siebie. Bo przecież nie do nich, nie do tej skorupy bez dna i bez brzegu; bez końca i początku. Nie do nich. Nigdy nie chciał do nich wracać.

Do San Gimignano przyjechali rano. Niebo było pomarańczowe jak kwiaty aksamitka (Alan lubił kwiaty), a w powietrzu pachniało różami, chlebem i słońcem. Było cicho, ale nie tak cicho jak w domu Alana, tylko tak cicho, jakby ktoś na ten wczesny poranek wyłączył dźwięk w jakiejś wyjątkowo głośnej telenoweli i tylko czekał na odpowiedni moment, by włączyć go ponownie. I tym momentem okazał się przyjazd Alana i Dalii.

Z małego domu z podjazdem wybrukowanym kamyczkami, obrośniętego kwitnącymi różami wypłynęła włoska rodzina, z głośnym śmiechem i słowami, które z pewnością miały w sobie tyle serdeczności, ile zdołali w siebie włożyć. Na końcu wyskoczyła młoda kobieta, którą Alan mógł opisać jedynie jako podobiznę Wenus, a właściwie jej rzeźbę, z tą swoją ciężkością i kobiecością; gracją i stanowczością zarazem.

– Chiara – powiedziała, a jej uśmiech wyglądał jak róża, a Dalia powiedziała potem Alanowi, że ten uśmiech był prawdziwą sztuką i Alan nie mógł uwierzyć, że tego nie zauważył.

Wszystko w San Gimignano było piękne. Piękne było powietrze zwiastujące gorący dzień; piękne były róże oplatające wiejską, jasną chatkę z szerokimi, drewnianymi drzwiami i piękne było ogromne okno balkonowe, z widokiem na rozkładające się po sam widnokrąg pola, to złocące się zbożem, to czerwieniące się makami. Ale najpiękniejsze były obrazy wewnątrz domu, na białych ścianach, lekko już szarych od dymu, starości, rąk ludzkich, które w zachwycie niejednokrotnie przejeżdżały po ich powierzchni i od brudnych spojrzeń brudnych ludzi.

Obrazy te niejako dodawały i odejmowały chatce wiejskości. Były to sceny rodzajowe, namalowane dłonią wrażliwą i delikatną, a jednocześnie ozdobioną bliznami i odciskami od pracy na polu. Ukazywały codzienność widzianą okiem czujnym i bystrym, bardzo dokładnie analizującym każdą z prac i czynności wykonywanych w niewielkiej miejscowości w Toskanii.

– Zobacz, są piękne! – Alan niemal unosił się nad ziemią w zachwycie.

Ale Dalia już siedziała w kuchni, razem z najstarszą kobietą w rodzinie, wąchając popularne, toskańskie przyprawy i smakując przygotowanego na obiad bistecca alla fiorentina, czyli krwistego, grubego befsztyka po florencku.

– È qui da anni (tłum. Jest tu od lat) - powiedziała kobieta, uśmiechając się swoim ciepłym, nadal młodym uśmiechem (a Alan uwierzył, że u Włoszek uśmiech się nie starzeje). – Ha il sapore di una casa (tłum. Smakuje jak dom).

Dalia wyglądała, jakby zrozumiała. I wtedy Alan odkrył, że ona go okłamała i uwierzył, że to jedyny i ostatni raz.

Leżeli na leżakach, na pagórku, wdychali wiejskie, ciepłe powietrze i czytali poezję Marcina Dżugaja (usuwając w kąt pragnienie życia w latach osiemdziesiątych, w słonecznym miasteczku San Gimignano; zastępując dziecięce marzenia wyzywającą poezją). Alan poczuł się żywy.

Alan na chwilę zapominał, jak bardzo uwielbia zabijać i wskrzeszać.

Dalia ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz