15.

280 53 10
                                    

Pił wiśniową colę, siedząc na parapecie i wodząc palcem po zakurzonej szybie na strychu. Czuł zapach poszarzałych wspomnień, starego papieru i środków na mole.

– Nie wolałbyś porozmawiać?

– Jakoś wolę tutaj posiedzieć.

Dalia oparła delikatne, szczupłe ciało na starej sofie, a w powietrze uniosła się gęsta chmura duszącego pyłu. Alan stwierdził, że tamten moment wyglądał jak stworzenie świata i chyba właśnie świat stworzył się na nowo na jego oczach.

– Dzwoniła Roza.

Chłopak pomyślał, że jest szarą linią na szarym papierze i poczuł, że to ma chyba najwięcej sensu ze wszystkiego, co mógł określić mianem „swojego”. Roza nie mogła dzwonić do niego, jako do szarości; jako do niczego. Roza była czerwienią, a Alan jeszcze nie wiedział, że czerwień i szarość tworzą kompozycję, którą mógłby nazwać wspaniałą.

– Oddzwonię później.

Dalia, ze swoimi różowymi włosami (i kurzem pomiędzy jasnymi pasmami), błyszczącymi oczami odbijającymi światło (ale nie takie z żarówki, lecz takie z serca) i bladymi ustami, które chyba pomalowała błyszczykiem (ciekawe, czy takim o smaku truskawki?) była jedną wielką plamą na jego jasnym płótnie pełnym jasnego chaosu. I ta plama, wbrew wszelkim pozorom, układała jego myśli; wkładała je do pojedynczych szuflad i pozwalała powoli znikać. To była plama pełna harmonii; taka, która powinna tam być, ale Alan czuł się z nią t a k  ź l e, bo ona była zbyt eteryczna, zbyt wyniosła, zbyt indywidualna, zbyt nie jego.

I ona naprawdę mu nie wierzyła.

– Masz świeże rany na nadgarstkach – zauważyła, a jej głos był, o Boże!, tak zimny jak nigdy dotąd. – Myślałam, że ten wyjazd ci pomoże.

– Myślałem, że ten wyjazd nam pomoże – odpowiedział, poprawiając rękawy bluzy; naciągając je na skrzywdzone ciało.

– Chciałam po prostu być okej wobec ciebie. Nie będę udawała, że nie widzę i nie będę z tobą płakała.

W jej oczach był lód; były całe lodowce. A we Włoszech nie powinien padać śnieg.

Alan pomyślał, że jego szarą linię na szarym papierze wymazuje jakaś gumka i on staje się błękitem, a błękit jest dla niego bardziej smutny niż cokolwiek innego. I kiedy poczuł kurz na powiekach, zmęczonych i opuchniętych i na ustach, obolałych od wiecznego niepocałowania, jego serce się złamało. Uświadomił sobie, że jest pusty.

– Czego chcesz? – zapytała, a jej głos był zimny, ale miękki, tak bardzo, bardzo miękki, że on poczuł, że jest bezpieczny.

– A czego ty chcesz?

Jego usta zadrżały, kiedy ona odpowiedziała:

– Żebyś wreszcie zaczął być szczęśliwy.

A on wiedział, że to niemożliwe, kiedy przykładał swoje usta do jej ust i swoje słowa do jej słów i czuł, że gwałci sztukę i psuje niewinność i chciało mu się płakać; tak b a r d z o chciało mu się płakać. A jej błyszczyk smakował jak truskawki i kiedy oni siedzieli na podłodze, tak jak dziesiątki tysięcy ludzi przed nimi i on trzymał jej twarz, jakby bał się, że ona odleci i czuł, że to samo robili inni mężczyźni z innymi kobietami; miliony innych mężczyzn z innymi kobietami, spojrzeli sobie w oczy tak, jak jeszcze nikt nigdy nie spojrzał, bo nikt nigdy nie miał tak jasnych oczu jak ona i tak zimnych i martwych jak on.
Czuł, że ona scałowała z niego ból. Tak po prostu, dotykając ustami ran i siniaków, akceptując je w całości jako część jego samego. Scałowała jego oddech z ust, spijając go niespiesznie, jakby chciała nasycić się jego bliskością; jakby to wszystko, te ostatnie dni ich lata cokolwiek znaczyły dla któregokolwiek z nich. Na koniec scałowała jego łzy, kropla po kropli, czując ich słony smak na ustach. Smakowała jego smutku i czuła się jak kawałek jego samego, kiedy on pozwalał jej na to wszystko; na dotyk i dreszcze na plecach i Boże, może nawet na ramionach. I drgające mięśnie pod skórą, czekające na coś, w skurczu najboleśniejszego rodzaju braku. Ona dawała mu brak i oczekiwanie i smak życia, kiedy pozwalała mu poczuć, że to wszystko, każda część jego jest w porządku. I ona dotykała go mimo tego, że był kim był i uśmiechała się, kiedy on kulił się pod jej spojrzeniem i smakiem jej ust na jego ustach. Była innym rodzajem piękna; była pięknem, którego on nie znał i święty Boże, nie chciał znać, nie chciał umieć nazwać i określić, cholera, to by było najgorsze świństwo, kiedy jej oddech nie potrafiłby go już zaskoczyć. Był tego pewien, gdy ona dotykiem mówiła mu, że jeśli tylko zamknie oczy, to wszystko będzie znów okej, jak za każdym razem; z każdą chwilą. Potem już zawsze był z nią lepszy, bo tak bardzo chciał, żeby miała rację; żeby słowo „okej” zaczęło określać to całe bagno. Ona dawała mu nadzieję, promienie słońca i siebie, a Alan nigdy nie oczekiwał, że będzie tak szczęśliwy. Gdy potem o tym myślał, nazywał siebie wtedy „pijanym ze szczęścia” i nie mógł uwierzyć, że to właśnie ona dawała mu to, co było w nim najcenniejsze. Chyba odkopała w nim miłość, ze śmiechem wkładając mu ją w dłonie, a on przyglądał się temu uczuciu i chciał spłonąć pod jej spojrzeniem, bo ona była dobrem i on czuł, że nie może się mylić. A przecież się mylił. Robił to wtedy cały czas.

A potem ona się odsunęła i on zobaczył jej czerwone usta i policzki przypominające róże oplatające wiejską, jasną chatkę we Włoszech i łzy w szarych oczach. I poczuł, że kolejny raz się pomylił.

– Po prostu nie bierz tego na poważnie. Jesteśmy przyjaciółmi – powiedziała po prostu, a on poczuł, że niczego nie rozumie, kiedy ona włożyła dłoń w jego włosy i powoli  złączyła swoje usta z jego ustami, jakby łączyła dwa życia i dwa smutki i dwa marzenia o ciepłych Włoszech. – I oddzwoń do Rozy. To może być coś ważnego.

Zeszła do kuchni, a on prawie zszedł na zawał.

Roza miała głos zachrypnięty od papierosów i znajomy jak piosenka, do której tańczy się pierwszy taniec na ślubie. Alan kochał jej głos; zresztą tamtego dnia nie było rzeczy, której by nie kochał (oprócz siebie i wciąż świeżych ran, które zrobił myśląc o tej szarości, w której tonął i o braku, którego się bał).

– Cześć, słońce. Co u ciebie? Mam nadzieję, że jest ci dostatecznie ciepło.

Alan wiedział, że miała na myśli serce. Ona zawsze myślała o jego sercu.

– Cześć, Roza. Było zimno, tak zimno, że rozdarło mi skórę i bałem się, że krew zakrzepnie mi na rękach, ale potem zrobiło się gorąco, a krew zamieniła się w miód i jest tak ciepło, Roza! Jest upał, przyrzekam! A u ciebie świeci słońce?

– Kiedy cię usłyszałam, chyba nawet jest lepiej. Ale mów, skąd taka wysoka temperatura? – Roza była szczerze rozbawiona sposobem mówienia Alana.

– Chyba spróbowałem Nieba. I wiesz, ona ma smak truskawki – szepnął, a po jego ramionach przebiegł dreszcz na samą myśl o jej błyszczyku na swoich ustach.

Ona? Dalia?

– Mhm.

Alan usłyszał westchnienie.

– Chyba nie powinieneś myśleć o niej tak poważnie. Ona jest bardzo miła i myślę, że świetnie byście się dogadali, ale...

– Nie ważne, Roza! Nie ważne. Wiem, że jestem popękany w różnych miejscach, ale przy niej się skleję...

– ... to nie o to chodzi!

– ... i spróbuję stać się inny.

– Слушай меня (tłum. Posłuchaj mnie), kurwa!

Ale on już tego nie usłyszał.

Może gdyby to zrobił, nie rozkruszyłby się w swoich własnych ramionach. Może nie udusiłby się samym sobą i może nie sprawiłby, że przestałby istnieć.
Może.

Dopił wiśniową colę myśląc o truskawkowych ustach.

Dalia ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz