10.

383 60 6
                                    

Roza nie umiała się pogodzić z wieloma rzeczami. Nie umiała się pogodzić z zawsze rozmazaną szminką, z czarnymi łzami wysychającymi na policzkach, z wiecznie zniszczoną fryzurą i z zapachem szkockiej w małym mieszkaniu, którego nie umiała nazwać domem.

Ale za to świetnie radziła sobie z sinymi malunkami na bladym ciele, z rozrywającym bólem niszczącym wszystko, co sprawiało, że niegdyś mogła nazwać siebie kobietą i ze stopami opuchniętymi od noszenia nieludzko niewygodnych butów.

Radziła sobie ze sobą; radziła sobie z pieniędzmi pod stanikiem i za gumką wulgarnych, skąpych majtek. I nawet już przestała się wstydzić siebie, kiedy liczyła pomięte banknoty na brudnym dywanie w hotelu; na dywanie mającym w sobie jej tusz do rzęs, pomadkę, pot i jego spermę. Jakoś przestała się brzydzić własnego, ciężkiego oddechu, włosów zlepionych potem i łzami i tych cholernych ust, nabrzmiałych od pocałunków.

Czasami jej klienci lubili robić jej malinki. Pozwalała na to. Pozwalała na oznaczanie jej ciała i aby oni przez chwilę mieli złudne poczucie, że ona jest tylko ich. Była cała w śladach ich ust, ich obecności, ich zachcianek, ich słów. Możliwe, że powoli zaczynała w tym tonąć, gubić własne skrawki ciała, bo każdy z nich był czyiś, ale nie jej.

Mokre ślady ust na karku, czerwone pręgi na policzkach, siniaki na udach i krew między pachwinami. Była wypełniona ich obecnością, ich dotykiem, ich czasem. Słyszała ich słowa, kiedy zamykała powieki. Kiedy je otwierała, widziała ich oczy, obrzydliwie patrzące na jej ciało drżące pod każdym pojedynczym dotykiem. Była przerażona.

Nic już nie było jej. Ani to ciało, ani bluzka, która nierzadko bywała z niej zrywana, ani te cholerne usta, opuchnięte, wypuszczające z siebie dym po seksie. Czuła zapach fajek, ich skóry i brudu. Rozsypywała się.

Zaciskała spocone dłonie. Napinała mięśnie pod kołdrą. Wyobrażała sobie, że uderza go lampką w głowę. Raz i drugi. Mocno. Widzi jego krew, lepką, śmierdzącą metalem i brzydką duszą. Widzi jego bladą twarz, mokre strąki włosów na czole, martwe oczy. Nie widzi w nich tego okrutnego pożądania. Czuje się dobrze. Uwielbia jego nieruchome wargi. Uwielbia je po kolei, każdą z osobna. Chyba się zakochuje w jego braku pulsu; chyba powoli zauważa urok w zimnym ciele, otoczonym krwią, kawałkami lampki i zmiętą pościelą. Nie zamyka mu oczu. Chce, żeby wszystko w nim, w tej skorupie widziało jego upadek.
Ale kiedy spojrzała na niego, jego klatka piersiowa się unosiła, spokojnie i miarowo. Czuła jego oddech na policzku. Czuła jego usta na swoich ustach. Czuła swoją wolność w jego rękach.

Roza uwielbiała Alana z wielu powodów. Tymi powodami z pewnością mogły być jego oczy, które wyglądały jak lodowe sople w baśniach albo jego dłonie ze śladami sztuki i bólu. To mógł być jego głos, kiedy czytał jej swoje ulubione wiersze, wers po wersie, a ona słuchała, czując niebo pod językiem. Roza uwielbiała w nim wszystko - od czarnych włosów i karku, gdzie te włosy się kończyły, a ten moment wydawał się jej taki wyjątkowo ciepły, po - dla odmiany - zawsze zimne opuszki palców.

Roza kochała czuć jego usta na swoich ustach, bo one jedyne na świecie wydawały się tam pasować i sprawiać, że ona czuła się nasycona bliskością - taką całkowicie prawdziwą, bez seksualności. Ona kochała Alana jak brata, jak najbliższą osobę we wszechświecie i tylko przy nim nie była egoistką, a przynajmniej tak bardzo starała się nią nie być. Gdy czuła dłoń Alana na swojej dłoni, myślała, że otacza ją coś bardzo, bardzo dobrego. Była gotowa dać się otaczać temu dziwnemu czemuś. I mimo wszystko; mimo to, kim była, czuła się przy nim dobrze.

Alan był portem stworzonym z jego własnej sztuki.

Ostatnimi czasy chłopak; jej mały, zagubiony, słodki chłopiec siedział w domu Dalii i malował. Kiedy wracał do swojego mieszkania, był wypełniony zapachem terpentyny, farb olejnych, potu i samotności. Roza nie lubiła, kiedy Alan pachniał samotnością. Nie było mu do twarzy z cieniem na lewym policzku, na jasnej powiece i pod linią rzęs. Nie było mu do twarzy ze smutkiem i taką melancholią, którą on chciał trzymać w sobie, w tych pokaleczonych dłoniach i nie dzielić się nią, jakby bał się wielkich słów. A to przecież Alan zawsze używał wielkich słów.

Dalia ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz