2.

848 117 31
                                    

Rozdrapywał świeże rany na udach, mocząc pościel łzami, krwią i bezradnością. Raz po raz przykładał palce do płótna, odciskając na nim krwawe ślady swojego nieistnienia. Składał ostatnie pożegnania swojej niewinności, smakując własnych potrzeb. Za oknem padało, a on w myślach sadził słoneczniki, składając ludzkie pocałunki na opuszkach własnych palców. Znów musiał udawać. Zaschnięta krew na jego nagim ciele i rozdrapywane wielokrotnie rany. Sine plamy na delikatności. Rozrzucone na poduszce włosy i sny. Jego ciało było gorące i zbolałe, a przez to idealnie czyste i ludzkie; perfekcyjnie prawdziwe.

Krew, łzy, pot i zapach parującego serca.

Tego nie da się kochać.

Nie da się kochać prawdy. Dlatego ubierał iluzję. Tak powinno być.

Czyste ubrania, czyste ciało, brudna dusza.

Nieważne.

Dotknął gęstych, czarnych włosów. Dla niektórych były już za długie. Ludzie nie lubili, gdy coś było za. Gdzieś w nich były schematy, a gdzieś w schematach musiał być Alan. A on tego nie lubił. Zamoczył kciuk w czarnej farbie i powolnym ruchem napisał na swoim czole - (za)inny.

Przegryzał usta, wysuszone i popękane, obolałe od niepocałowania. W myślach znaczył na ustach rząd miłości, odnajdywał go na swoich policzkach, ramionach, dłoniach brudnych od farby i na szyi drgającej nic nieznaczącym pulsem. Wrażenia pocałunków muskały ciepłem gorycz na powiekach i ból na duszy.

Roza siedziała na jego łóżku i czytała Różewicza, a on czytał swoje linie papilarne na kolorowych opuszkach.

– To co? Opowiesz mi o sobie? – zapytała dziewczyna, odkładając książkę.

– Chcesz wiedzieć o mnie tyle, ile ja wiem o tobie?

– Chcę wiedzieć tyle, ile nie powinnam wiedzieć na pierwszym spotkaniu – odpowiedziała przewrotnie.

Prawdopodobnym było, że Roza nie umiała inaczej. Była kokietką i flirciarą, lubiła absorbować innych swoją osobą, była lekko wulgarna i była dziwką. Ostatnie tłumaczyło wszystko.

– Jestem początkującym malarzem. Kiedyś będę geniuszem, przyrzekam na van Gogha i Dalego. Ale póki co jestem chłopakiem, który nienawidzi siebie. Czy wydaję ci się odpowiednio pojebany, żeby uciec stąd jak najszybciej?

– To za mało, żebym mogła stwierdzić. Każdy trochę nienawidzi siebie. Człowiek dla samego siebie jest czymś najgorszym, bo wie, że nigdy nie sprosta swoim własnym oczekiwaniom. Dajemy sobie za mało i zbyt dużo szans. Ja daję sobie nadzieję na mniej bólu, ale jednocześnie pozwalam innym mi go sprawiać. Odsuwam szczęście, przygarniam pustkę. Pustka nie boli.

– Ale krzywdzi ciebie.

– A jak ty to robisz? Jak ty siebie krzywdzisz?

– Fizycznie. Nie umiem inaczej.

– Pokaż – niemal rozkazała. Jej ton głosu był stanowczy, ale jednocześnie łagodny. Była delikatna.

Ściągnął miękki, czarny sweter. Wypełniona jego zapachem i ciepłem tkanina muskała jego szczupłe, delikatne ciało, oddalając się od jego powierzchni. Alan tracił ciepło i godność. Na brzuchu, klatce piersiowej, ramionach, ale również na szyi i obojczykach miał różnokolorowe siniaki i zadrapania. W chwilach zadumania nazywał to żywą sztuką. Ból był dla niego żywy, najbardziej żywy ze wszystkiego, co znał. Ból był bardziej żywy niż on sam.

– O czym myślisz? – zapytał, dotykając ramion, z mięśniami drżącymi oczekiwaniem.

– Myślę, że jesteś kretynem – odpowiedziała, poprawiając włosy.

– A ty?

– Ja jestem dziwką. Gorzej nie można mnie nazwać.

Pachniała jak lato.
Ciężko, jak bzy, jaśmin i rabarbar; słodko jak truskawki, maliny, stokrotki i arbuzy. Często przegryzała usta, nazywając to zboczeniem zawodowym. Alan malował, wdychając zapach farb olejnych i jej skóry. Malował papierosa w dłoniach z wypielęgnowanymi paznokciami i sinymi śladami przeszłości na nadgarstkach. Malował jej dłonie.

– Poezją nigdy nie nazwę czegoś, czego poezją nie nazwałby Różewicz. Ten facet znał życie nawet lepiej niż dziwka z Malboro – zauważyła, ocierając mokre policzki dłonią z fajką między palcami.

„Jak staroświecka miłość do kobiety/Której usta przysiadły na dłoni poety" – szepnął Alan, przeciągając pędzlem po płótnie.

Nagle Roza uklękła na łóżku i szybko się przeżegnała, przymykając powieki. Trwała w ciężkim milczeniu, ze złożonymi dłońmi, z papierosem w ustach. Nie poruszała się, żyjąc przez chwilę w martwej próżni, w cierpieniu i cichej rozmowie. Płakała, ale nie był to pierwszy ani ostatni raz, kiedy to robiła.

Kiedyś słyszała, że modlitwa uzdrawia, a ona była chora. Chora w brudzie, lepkości, jaskrawości, obecności obcego ciała przy jej własnym. Była chora tak, jak chora może być osoba używana wielokrotnie, spinana w komplet z seksualnością, spisana przez wszystkich na straty, odkąd sprzedała siebie za marne grosze. Odkąd każda komórka jej brudego ciała zaczęła wręcz automatycznie przyjmować spojrzenia i dotyk. Odkąd to przestało mieć znaczenie.

Śmiała się z akcji feministycznych, mających na celu ochronę godności człowieka. Ona sama nie pamiętała, by ową godność kiedykolwiek posiadała. Nie wiedziała również, czy jeszcze była człowiekiem. Niewiele wiedziała, klęcząc na łóżku Alana i płacząc we własne zeznania. Nie zeznawała przed Bogiem, pewnie nawet mu nie ufała. Zeznawała przed sobą samą, choć nie wiedziała, czy owe zaufanie chociażby do samej siebie posiadała.

W sumie już od dawna nie miała nic.

Dalia ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz