5.

546 85 15
                                    

Znów tonął w delikatności.

Jego własny pot, jego farby, krew, marzenia, jego wszystko zamierało na ustach, spływając cichym potokiem szlochu. Łzy były złotym pyłkiem kurzu, oddech był wiatrem, ruch był zjadliwym szeptem w nieskończoności, był niechcianą pieszczotą, był obcym człowiekiem w ciemności i świetle. Gubił głos, gubił siebie, gubił dotyk. Był sam, w domu, który był tylko ścianami bez znaczenia.

Ojciec pisał kolejną książkę o złamanych dorosłych i łzach pod powiekami, jak aktorach wyglądających nerwowo zza kurtyny. Jego syn był tym aktorem, ale skąd on miał o tym wiedzieć, gdy przelewał na papier głosy huczące w jego drobnym ciele, nie słysząc krzyków zza ściany.

Matka układała w szafie ubrania. Tym razem kolorystycznie, może jutro znów je wyrzuci na ziemię i tym razem poukłada pod względem materiału. Pewnie znów nie wzięła leków, ale kto by się tym przejmował.

Dziś na obiad będzie idealnie pokrojona sałatka, idealne uśmiechy i idealne życie odbite w umytych dziesięć razy szklankach. Matka zadba o komfort rodziny, symetrycznie układając sztućce i znów zapomni zadbać o siebie. Demony krzykną, ale ktoś je zdusi serwetką w kwiaty. Ojciec zatytułuje kolejną książkę imieniem „Alan”, zapominając, kto to imię nosił. Ona przyniesie mu idealnie do połowy napełnioną szklankę wody, która dla niego będzie do połowy pełna, dla jego żony będzie nieidealna, a dla syna i tak będzie wszystko jedno.

Ktoś zapłakał.
Może pani Gierczyńska, kiedy zauważyła, że nic nie jest objęte jej ładem, może pan Gierczyński, kiedy jego bohater zaczął umierać, a może Alan – umierając. Ktoś zamilkł, jak zawsze. Zawroty głowy minęły, to pewnie zmęczenie, nadciśnienie, Ziemia kręcąca się wokół własnej osi, Ziemia Obiecana, to pewnie zatoki, tak, to na pewno zatoki; oni wcale nie umierają. Tylko kręci im się w głowie, pewnie przez te przeklęte zatoki.

– Wzięłaś leki? – zapytał Alan, gdy już wyrzucił z głowy myśli o sobie, a z ciała zaschniętą krew.

– Tak – skłamała.

Poprawiła włosy. Jej ruchy były nagłe, niekontrolowane, pojawiały się jak spazmy w szlochu.

– Okej – udał, że uwierzył.

Nic poza tym mu nie zostało.

– Nie wzięłam.

– Wiem.

– Czemu udawałeś?

– Bo nasze życie to udawanie, mamo. Nasze życie to teatr, a ja tylko chcę się dopasować.

– Nie bądź głupi. Choć raz się nie użalaj nad sobą i swoim jakże dramatycznym życiem. Jesteśmy tacy sami jak inni.

– Jasne, że tak. Jesteśmy idealni.

Była jak śnieg, jak szron malujący wzory na szybach, jak lód pokrywający chodniki i jeziora.
Nigdy nie kochała Alana. Nigdy go nie chciała. Była naprawdę piękną osobą, naprawdę dobrą panią domu w tym całym brudzie, naprawdę porządną sąsiadką, przykładną żoną i okropną matką. Jej imię łaskotało końce języków obcych ludzi, kiedy w ich głowach błądziła się nazwa jej przypadłości: zaburzenia obsesyjno-kompulsywne.

– Taka porządna – mawiali ludzie, kiwając głowami z niedowierzaniem.

– Kobieta z zaburzeniami – mówili z odrazą w oczach.

A chłopak z farbą na ciele, z płótnem na sercu czuł, że ją kocha i nienawidzi tak mocno, że niejednokrotnie łamał pędzle i ołówki, próbując rysunkiem nazwać tę kobietę z zaciętym wyrazem twarzy, z idealną fryzurą i tabletkami pod językiem. Nigdy nie czuł jej obecności bardziej, niż wtedy, gdy płakała, układając symetrycznie owoce w koszyku i to było takie chore i takie ich. Znał jej wszystkie momenty – pięciokrotne sprawdzanie, czy drzwi są zamknięte, gaz wyłączony, a nawet czy wentylator w łazience działa. Oglądanie się w lustrze dwa razy z każdego profilu, trzy razy z tyłu, pięć z przodu. Poprawianie fryzury zawsze bez użycia małego palca. Wielokrotne dotykanie różnych przedmiotów tylko po to, żeby poczuć się w jakiś sposób usatysfakcjonowaną. Akceptował jej słabości, akceptował ją, z jej liczeniem szeptem do dwóch zanim odpowie na pytanie, z jej strachem przed tym, co może się stać, gdy jej wszystko zostanie zaburzone. Była jego matką i chciał ją mieć. Chciał poczuć przy niej bezpieczeństwo, ulgę i pewność, że już wszystko musi być dobrze.

Ale ona go nie chciała.

Ojciec już od dawna nie istniał dla tej rodziny. On nie miał problemów, nie miał zmartwień, nie miał syna z bliznami i żony z lekami. Miał tylko kartki książek szeleszczące pod palcami, pachnące papierem, kurzem i tuszem z drukarni. Całe dnie siedział w swoim gabinecie i bawił się w pisarza i moralizatora młodych pokoleń, dostając małe wyróżnienia, wieszając je na ścianach i nie zauważając, że jego syn prawie powiesił sam siebie. Uważał się za artystę, może właśnie nim był, ale z pewnością nie był już wtedy tatą. Gdzieś zgubił innych, by żyć samemu ze sobą; z pewnością tak było lepiej. Zamknięty w sobie, w gabinecie i na innych nie zauważał, że jego rodzina topi się wśród liter jego kolejnych dzieł.

To nie było ważne.

Alan krztusił się żalem, siedząc na łóżku i trzymając przy uchu telefon.

– Trzymaj się. Kocham cię, Alanie. Pamiętaj o tym, że kocham cię najbardziej na świecie. Jesteśmy przyjaciółmi, dzieciakami z problemami, ale to nic. Nic, rozumiesz? Kiedyś z tego wyjdziemy, wypłyniemy razem, a lądem będzie coś, co nazwiemy bezpieczeństwem. I dalej będziemy razem, do końca świata. Wygramy to, wygramy własne szczęście, bo cholernie na nie zasługujemy. Ty i ja, Alanie.

– Jasne, Roza.

– Jesteś dla mnie ważny.

Alan zapłakał.

I tak nikt go nie usłyszał.

Dalia ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz