4.

602 87 14
                                    

Byli w klubie jazzowym.
Na drewnianym parkiecie stały ciemne, ogromne sofy obite przetartą skórą. Na ścianach ze złocistą tapetą wisiały kolorowe, lekko zniszczone plakaty z podobizną Louisa Armstronga. Lampy rzucały na wszystko ciepły blask przywodzący na myśl płynne złoto. Wszystko w tym miejscu topiło się w blasku owego płynnego złota. W powietrzu pachniało cygarem i whiskey. Na niewielkim podeście wykonanym w całości z lakierowanego drewna stały instrumenty – saksofon, trąbka, puzon, wiolonczela, klarnet, kontrabas i fortepian. Na owych instrumentach grali eleganccy panowie w koszulach, otoczeni dymem i wianuszkiem pięknych kobiet w długich sukniach z ogromnymi dekoltami.
Czuło się atmosferę Nowego Orleanu, czuło się wibrujący w powietrzu jazz. Lekkość, sprężystość, a także pewna intymność muzyki sprawiała, że serca słuchających dotykała prawdziwa mowa instrumentów. To była żywa sztuka.

– Wiesz, że jazz powstał w dzielnicy prostytutek, w Storyville na południu Stanów Zjednoczonych? – zapytała Roza, zapalając papierosa.

Wyglądała pięknie w błyszczącej, czerwonej sukience z rozcięciem w miejscu nogi. Na zgrabnych palcach dziewczyny połyskiwały ogromne pierścionki i nawet papieros między nimi nie odbierał jej zmysłowości i kobiecości.

– Wiem.

– Dzisiaj miałam niezłego klienta. Był miły. – Wydmuchała dym w twarz Alana.

Chłopak wziął łyk wody ze swojej szklanki.

– Czemu to robisz?

– Co? Czemu jestem dziwką? To proste, Alanie. Nie każdy jest bogaty. Nie każdy dostaje szansę. Prawnie moim opiekunem jest wujek, ale on jest bezrobotny od dwóch lat i popada w alkoholizm. Pije więcej wódki, niż ja uprawiam seksu. – Uśmiechnęła się krzywo, popijając swoje wspomnienia czerwonym winem.

W powietrzu drgały ostatnie dźwięki improwizacji grupy jazzowej.
Na scenę wszedł kolejny zespół złożony z trzech mężczyzn i dwóch kobiet, z czego jedna mogła być w wieku Alana. To właśnie tamta młoda kobieta, w czarnej, opinającej sukience do kolan, dopalająca swojego cienkiego, miętowego papierosa zwróciła uwagę chłopaka. Poruszała się w pełen gracji sposób, wydmuchując kłęby dymu. Stanęła przy mikrofonie stylizowanym na początki muzyki jazzowej i uśmiechnęła się do publiczności. Gdy zaczęła śpiewać, Alana ogarnęła prawdziwa tęsknota. Tęsknił za wszystkim, co kiedykolwiek posiadał, co chciał posiadać, co stracił. Mając w uszach wibrujący, zachrypnięty głos dziewczyny był w stanie zapłakać nad żałością własnego życia. Zwrócił uwagę na to, jak przymykała oczy, kiedy śpiewała. Widać było, że w jej żyłach płynęła muzyka, w pełnym vibrato, w indywidualności. Jej ciało żyło w nierównych jednostkach rytmicznych, jej dusza żyła w początkach XX wieku w Nowym Orleanie. Kiedy w czasie instrumentalnego solo usiadła na fortepianie i założyła na głowę kapelusz siedzącego przy instrumencie artysty, Alan poczuł dreszcze przemykające po jego karku. Zapachniało damskimi perfumami, miętowymi papierosami i grzechem.

– Jest genialna – zachwyciła się Rosjanka.

Alan tylko kiwnął głową. Żył w głębokim stanie upojenia dźwiękami, a także jej głosem, który prześlizgiwał się po jego ciele niby niemożliwy do złapania wiatr.

Chciał ją namalować. Teraz. W tym dymie, w muzyce, w zapachu perfum, cygara, drogiego alkoholu i kurzu. Chciał ją namalować w złotym świetle, przy mikrofonie, w tamtym momencie, gdy ściągała z dłoni długie, czarne rękawiczki do łokci i rzucała za siebie niedbałym ruchem, który równocześnie był też tak bardzo uwodzicielski! Alan tracił oddech. Gdy siedziała na fortepianie, jej sukienka odkryła przed chłopakiem połowę jej bladego uda. Ze stóp spadły jej buty, głucho uderzając o scenę.

Była artystką.

Zamówił kieliszek szampana. Musiał się napić. Roza mówiła coś, ale on nie wiedział co. Bąbelki łaskotały go w twarz, kiedy popijał szampanem ciche marzenia, by piękna dziewczyna w czarnej sukience zgodziła się mu zapozować. Głosy, muzyka, wszystko tańczyło. Ona już zeszła ze sceny, ale jego emocje nie zeszły z niego. Kurz i dźwięki osiadały na ramionach zgromadzonych.

– Ładnie tu. Tak nowojorsko – mruknęła Roza, dopijając wino. – Muszę już iść. Jestem umówiona.

– Idę z tobą – wymamrotał nieprzytomnie Alan, zostawiając na stoliku resztkę zawartości kieliszka.

Wyszli z ciepłego wnętrza na chłodny wieczór. Światło latarni grało w uśmiechu dziewczyny, kiedy ta szła, z wysoko uniesioną głową.

– Teraz, kiedy tak idę w eleganckiej sukience, z eleganckim mężczyzną u boku, daję samej sobie poczucie, że jestem kimś.

Alan wziął Rozę pod ramię. Chciał, żeby poczuła się dobrze. Chciał, by pokochała lipcowe wieczory, wypełnione chłodem, wilgocią, gwiazdami, cykaniem świerszczy i bezmiarem.

– Gdzieś tam, w równoległym świecie jesteśmy szczęśliwi – powiedziała z pewnością w głosie Roza.

Tamtej nocy Alanowi śniła się kobieta w czarnej sukience.

Dalia ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz