13.

280 54 2
                                    

Alan leżał na trawie, czując chłód i wieczorną rosę. Między zębami ściskał kurczowo łan zboża porwany w pośpiechu z pobliskiego pola. Alan lubił włoskie role, z ich bezkresem i gorącem, a jednocześnie z wolnością, która tak ujmowała, że trzymany w dłoni kieliszek ze słodkim, białym winem drżał z emocji. Pijąc, na wargach czuł morele, orzechy, cytrusy i miód, a na końcu języka rozkoszował się lekko wyczuwalną nutką mieszanki jego ulubionych ziół. Myślał, że słodkie wino w czystym kieliszku sprawi, że jego dusza będzie czystsza, a myśli słodsze.

Jak zawsze się mylił.

Mocząc wiecznie spierzchnięte usta w alkoholu, myślał o Rozie. Myślał o jej papierosach (Marlboro, których dym tak go drażnił i tak zachwycał), o jej zadbanych dłoniach i niezadbanym sercu i o jej łzach, o których nigdy nie zapomniał. Roza była podręcznikowym przykładem skrzywdzonego dziecka. Była naprawdę niezwykłą dziewczyną: uwielbiała sztukę (choć nie zawsze ją rozumiała), czytała poezję, malowała usta na czerwono, a swoją krew z opuchniętej powieki malowała łzami. Tak, jak Alan tworzył sztukę, tak ona była sztuką. I może dlatego tak się pokochali; bo może właśnie na tym polega miłość: na sztuce. I może ta para młodych ludzi odkryła największą tajemnicę największego uczucia na świecie, ale nie zauważyła tego, zatopiona w pięknie ukrytym w cierpieniu (choć nie wierzyli, by cierpienie miało w sobie piękno), we własnych myślach i łzach.

Roza urodziła się w brzydkiej Rosji. Nigdy nie widziała pięknej Rosji; nigdy nie widziała kolorowych budynków pełnych kolorowych ludzi i chłopców o imieniu Jurij. Widziała brzydkie rzeczy; widziała tatę (choć już tego nie pamiętała), który sprawił, że na ramieniu jej mamy była taka długa, blada blizna i widziała brudne dzieci na brudnych ulicach. Roza nienawidziła Rosji; brzydziła się jej. Chciała wyjechać. Kiedy miała dziesięć lat, jej mama posłała ją do wujka, który mieszkał w Polsce – na wakacje, które nigdy się nie skończyły. Jej piękna mama, która czytała jej piękne wiersze i której blizna też była piękna nigdy po nią nie wróciła. Zmarła z głodu na brzydkiej ulicy w brzydkiej Rosji. Roza zawsze mówiła, że to było jak śmierć róży na wysypisku śmieci. Roza zawsze wtedy płakała.

Została prostytutką w wieku piętnastu lat. Nie umiała zarobić inaczej ogromnej kwoty pieniędzy, jaka była potrzebna na zapłacenie rachunków i kupienie jedzenia. Wujek pił, ale nigdy nie był agresywny. Pił i spał, wypełniony wyrzutami sumienia, alkoholem i obrzydliwym sobą. W życiu Rozy było naprawdę dużo obrzydliwych rzeczy; rzeczy wstrętnych, odrzucających i niemożliwych do pojęcia przez normalnego człowieka, w którego sercu nie było tyle gorzkiej tęsknoty do ciepła. Roza przez całe swoje (krótkie, zaledwie siedemnastoletnie) życie tęskniła do sztuki, bo jej mama była dla niej symbolem sztuki, określeniem sztuki i samą sztuką.
Może dlatego pokochała Alana; może pokochała go za jego obrazy, farbę pod paznokciami, wiecznie nieobecny wzrok, zapach terpentyny we włosach i blade policzki. Ale Alan nie mógł mieć jej tego za złe, bo, bądź co bądź, on był tylko tym.

Może to dlatego jeszcze żył – w końcu sztuka jest ponoć nieśmiertelna.

Słońce już dawno zaszło, a w powietrzu czuć było jesień. I mimo, że była to ciepła, toskańska jesień, to jednak noce robiły się chłodne i wilgotne.

– Chodź do domu! Pani Balamonte zrobiła panzanellę! – krzyknęła Dalia.

Alan pomyślał, że picie wina na trawie, po zachodzie słońca jest lepszym rozwiązaniem. Pomyślał też, że mógł się nie zgadzać na ten wyjazd, na wyjazd z Dalią, której praktycznie nie znał i z jej muzyką, której też nie znał. Nie znał nikogo i niczego. Poczuł, że słodkie, włoskie wina również uderzają do głowy, powodując ciepło i uczucie, że otacza cię wieniec słodkich, soczystych moreli.

Krzyczał w myślach, ale nikt go nie słyszał, więc wstał i postanowił zjeść kolację. Ponoć miała być panzanella.

Poranki w San Gimignano były dziwne. Trochę, jakby człowiek narodził się na nowo. Narodziny są brzydkie, ale są czyste, bo z czystej miłości rodzi się coś, co nie ma w sobie nic brudnego. Jest gładkie. I właśnie tak czuł się Alan, kiedy patrzył na biały sufit w swojej sypialni i widział na nim smugi światła. Czuł, że światło i ciepło go otaczają, że dają mu oczyszczenie i uwierzył, że tym właśnie jest błogosławieństwo. Wtulił się w białą pościel, która pachniała jak powietrze, które ma w sobie lato i myślał, że Włochy go leczą i gdy on przyjedzie do Polski, to będzie całkiem nowy. Zastanawiał się, czy Roza nadal będzie go chciała; takiego czystego. Czy on będzie siebie chciał. Zatęsknił za farbami i krwią i łzami i brudem. Poczuł, że jest w domu, kiedy wbił paznokcie w ramię. Poczuł, że to właśnie tym jest bycie człowiekiem.

Dalia tamtego dnia wyglądała jak bogini Elpis z mitologii greckiej; ta bogini, która jest personifikacją nadziei. Miała mokre włosy i białą, zbyt dużą koszulkę. Nie miała na twarzy makijażu i wyglądała przepięknie. Alan lubił makijaż, lubił estetykę w makijażu i to, że można sprawić, by makijaż był sztuką, ale tamtego dnia Dalia nie potrzebowała makijażu, by stać się personifikacją nadziei. I Alan pomyślał, że Dalia jest najbardziej zieloną osobą we wszechświecie; zieloną jak trawa, liście, herbata i ta cholerna nadzieja.

– Jak spałeś? – zapytała.

Alan pomyślał, że nadal śpi. Jej szampon pachniał jak brzoskwinie (a może to Włochy tak pachniały?), a jego oczy szukały w jej oczach nadziei dla siebie (choć o tym nie wiedział).

– Dobrze – odpowiedział, szukając zieleni w zieleni.

Tamtego dnia nic się nie zmieniło i zmieniło się wszystko.

Dalia ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz