#2

2.9K 135 11
                                    

Claire


Od jakiegoś czasu zagłębiałam się w dosłowny „dział ksiąg zakazanych" w naszej bibliotece miejskiej. Osoby odwiedzające tę lokację jedynie okazyjnie, nawet nie miały pojęcia o trzecim piętrze, gdzie przechowywane były skarby literatury. Często to książki niezadbane, wydrukowane jeszcze na starym, kruszącym się, żółtym papierze. Większość z nich była z okresu powojennego, a reszta to ich nieczytane kopie. Z zewnątrz budynek przypominał dość zadbaną kamienicę, wbudowaną pomiędzy wysokie domy. Jeżeli komuś chciało się zadrzeć głowę parę centymetrów wyżej, dostrzegł linię kończącej się farby na początku trzeciego piętra. Wybite okna, odchodzące szare płaty starego tynku od ścian. Właśnie w tym pięknym miejscu bywałam najczęściej. Było to sanktuarium dosyć nieprzyjazne dla innych ludzi. Sufit wyglądał, jakby miał zaraz spaść na głowę, pociągając za sobą resztę budynku. Zważając na wszechobecny kurz i pajęczyny zawieszone w rogach o rozmiarach rakiety do tenisa, można było liczyć na to, że paczka worków od odkurzacza mogła nie wystarczyć na uprzątanie tych wszystkich brudów. Ściany wykonane były ze spróchniałych już desek. Szkło po źle potraktowanym oknie walało się po podłodze niczym jajka na wielkanocnym festiwalu w parku. Kilka razy nadziałam się na małe jego okruszki i potraktowałam swoje ciało ostrymi narzędziami, żeby doszczętnie je wyskubać. Spuściłam z siebie wtedy trochę krwi, ale za to nie przypominałam robota z obcymi częściami w ciele. Poza tym walące się regały napierały na drewnianą podłogę i czasami można było poczuć pod stopą tworzącą się dziurę. Nieraz, będąc piętro niżej, na mojej bluzie kruszył się kawałek tynku odpadającego z góry. Mimo wszystko nadal tam wchodziłam i dosyć mocno ryzykowałam zapadnięciem się razem z obecnymi tu rzeczami i obudzeniem się dopiero w szpitalu będąc już warzywem. Mogłabym być w sumie cebulą. Ukryłabym się pod masą warstw, a ludzie, odkrywając mnie, mieliby dość, że ciągle przeze mnie płaczą i daliby sobie z tym spokój. Stara bibliotekarka pokazała mi ten bliski jej sercu strych po tym, jak zauważyła jakiego rodzaju książki wypożyczam. Stwierdziła też, że zaintrygowały ją moje ostro-niebieskie oczy, które często zmieniają kolor na czarny. Chyba nie do końca zdawała sobie sprawę, do czego one mi służą, a jej wzrok trochę zawodził, bo gdyby dowiedziała się, czym rzeczywiście są, to wyskoczyłaby ze swoich laczków i czym prędzej pognała na najbliższy komisariat policji. W każdym razie miałam legalny wstęp na ostatnie piętro biblioteki, gdzie pod masą kartonów i inną stertą zapisanych kartek znajdywałam dosyć interesujące dzieła.

Po każdej porannej modlitwie, z której zawsze chciałam się wykręcić, zabierałam ze stołu dwa suche naleśniki i wychodziłam na malutki ogród, gdzie na własnoręcznie zawieszonym hamaku czytałam nowo wypożyczoną książkę „I nie było już nikogo" Agathy Christie. Bardzo lubiłam odrywać się od tego miejsca myślami. Inaczej nie mogłam, bo i tak po próbie ucieczki musiałam tu wrócić i przepraszać wszystkich, że nic nie powiedziałam o swoim wyjściu. Tego dnia ktoś pojawił się w naszym domu. Przez to, że każde możliwe drzwi były otwarte, słyszałam od progu, że do środka zaproszony został jakiś nieznajomy człowiek. Niespecjalnie się tym przejęłam, ale z pochyloną głową do książki postanowiłam sprawdzić, czy na pewno się nie mylę. Czułam, że na gałki oczne zachodzi czerń. W tym samym momencie gość stanął w przejściu do ogrodu i zobaczył mnie taką. Inną. Widać był wyraźnie przestraszony i nieco zmylony. Od razu zaproponował wejście z powrotem do środka. Często, gdy coś alarmowało mnie, że w pobliżu, w mojej strefie komfortu znajduję się obca osoba, automatycznie moje oczy stawały się czarne i potrafiły przeskanować cały teren. Widziałam przez ściany, ale tylko sylwetki postaci, to wystarczyło, żeby ocenić jakiej płci jest dana osoba. W zasadzie to nie wszystko, co umiałam. Kiedyś odkryłam w sobie coś dosyć dziwnego, chociaż nie mówię, że widzenie przez ściany jest rzeczą normalną, to w miarę mnie przeraziło, a przynajmniej po plecach przeszedł mi dreszcz. Siedząc przy śniadaniu z resztą mieszkanek zakonu, jak to miałam w swoim zwyczaju, moja „moc" się uaktywniła – one już kompletnie to olewały i uważały za normalne, w końcu żyły ze mną tyle lat. Wtedy przeczułam, że coś się zdarzy. Wyciągnęłam rękę w pustą przestrzeń, żeby za kilka sekund złapać strąconą przez jedną z zakonnic solniczkę. Uradowane, że nie będą musiały wychodzić do sklepu po nową, zaczęły mi dziękować i gratulować zręczności, kiedy to ja w osłupieniu ściskałam w dłoni kawałek grubego szkła. Na podstawie tego wydarzenia można uznać, że stało się to raz i był to zwykły przypadek. Nigdy później nie mogłam tego sprawdzić, ale to nie wydawało się normalne.

Chyba denerwował mnie fakt, że wakacje powoli się kończą, a ja nie wymyśliłam żadnego planu jak unicestwić moją szkołę i znajdujących się w niej idiotów. Normalna istota na tej Ziemi po nieudanych próbach wyprowadzenia mnie z równowagi, już po niekrótkim czasie dałaby sobie spokój. Ja, co rok szkolny musiałam na nowo wpajać im te reguły podane jak na tacy. Pocieszała mnie jednak wiadomość, że moja edukacja zbliża się ku końcowi i w zasadzie pójdę do college'u, gdzie pewnie będzie to samo, no ale to, że wyrwę się z tej szkoły w jakimś minimalnym stopniu, podnosiło mnie na duchu.

– Claire! – do moich uszu dobiegł miękki głos – Claire! – powtórzyła.

Wstałam ze znudzeniem i niechęcią z łóżka w moim pokoju na poddaszu. Odłożyłam nowo nabytą lekturę na niedbale złożoną pościel i zastygłam przez chwilę w bezruchu, patrząc na białe ściany w moim pokoju. Nie był duży. Ledwie mieściło się tu moje miejsce do spania, biurko i szafa na niewielką ilość ubrań. Jedyne okno dawało widok na ulicę i sąsiednie domy. W tej okolicy zwykle mieszkała dosyć wierząca starszyzna, która od czasu do czasu szczuła mnie czosnkiem. Wracając do pokoju, to wszystko znajdowało się w ścisku, ale chociaż czułam się w nim bezpiecznie w trakcie nocnych koszmarów. Nie było miejsca, skąd mogłyby wyskoczyć potwory, albo kreujące się w mojej głowie duchy. Ciekawe było to, że nieważne, czy w kuchni piekł się jabłecznik, czy był środek zimy, kiedy to raczej nikt z nas nie piecze ciast, w moim pokoju zawsze pachniało świeżo upieczonym ciastem. Przebywając pół życia w tym miejscu, nie musiałam jeść słodyczy, bo sam zapach mnie upajał. Dlatego byłam dosyć szczupła i krucha jak posypka na wierzchu jabłecznika.

Zeszłam wreszcie sprawnie na dół, omijając co drugi schodek i mało nie ślizgając się przy ostatnich. Ponownie ktoś wykrzyczał moje imię. Pomyślałam, że osoba, która mnie nawołuje, znajduje się przy drzwiach wejściowych, bo stamtąd dochodziło źródło głosów. Zgarnęłam ze stołu garść krakersów i wpychając je sobie na siłę do ust, udałam się w tamtą stronę. W drzwiach ujrzałam staruszkę mieszkającą naprzeciwko no i jedną z sióstr – Martinę.

– Wołałaś mnie? – na mój widok kobieta na zewnątrz wzdrygnęła się, a Martina przytaknęła.

– Straszysz mi wnuki! – wykrzyczała starowinka, ledwo odchrząkując i nie dławiąc się flegmą.

Kąciki moich ust automatycznie uniosły się do góry. Chciałam wybuchnąć ostrym śmiechem za każdym razem, kiedy ludzie przychodzili ze skargą na moją osobę. Najzabawniejszą sprawą było to, że podczas wakacji ja w ogóle nie wychodzę z domu, a jeżeli to robię to raczej w porach wieczornych, albo w nocy, kiedy dziesięcioletnie wnuki już dawno śpią, albo udają, że śpią. W każdym razie nie miałam nic za uszami. Nie straszyłam ludzi dla zabawy, tylko z nieświadomości. Nie miałam kontroli nad tym, kiedy używam swoich mocy, a kiedy zostawiam je w stanie spoczynku na dłuższy czas.

Marta – bo często skrótowo się do niej tak odnosiłam – szturchnęła mnie w lewe ramię. Chyba chciała, żebym coś powiedziała, bo uniosła brwi i skierowała głowę w stronę babci.

– Pani... W zasadzie nawet nie wiem, jak się pani nazywa – zaśmiałam się sama z siebie, nie umiałam złożyć normalnego zdania – dlaczego wnuki się mnie boją? Dlatego? – wytrząsnęłam z siebie siły, żeby podmienić kolory oczu i chyba się udało, bo starowinka odskoczyła do tyłu niczym kangurek – proszę mi uwierzyć na słowo, nie ma się czego bać, ja sama nawet nie wiem, jak to działa.

Kobieta postała dłuższą chwilę w szoku, chyba czekała aż tętno wróci jej do normy i będzie mogła wydusić z siebie słowo bez konieczności brania leków na uspokojenie i ryzyka zawału. Przysięgam, że nie mogłam opanować śmiechu. Odwracałam się, kiedy Marta próbowała ocucić starszyznę i dławiłam się własnym rozbawieniem. Nie do końca pamiętam, co działo się później, bo zakręciło mi się trochę w głowie i postanowiłam wspiąć się po schodach z powrotem na górę i uciąć popołudniową drzemkę. Dawka świeżego powietrza nie z tej strony domu zamieszała mi w głowie. Gdybym miała liczyć, ile podobnych akcji do tej odstawiłam, kiedy ludzie przychodzili ze skargą pod nasz dom, to zabrakłoby mi palców w całym ciele. Głupotę zwalczam głupotą. Czemu ludzie się mnie boją? To proste. Z niewiedzy. Zazwyczaj boimy się tego, co nowe, co obce, co inwazyjne. Gadają o mnie, bo to fajny punkt zaczepienia do plotek i wyrażenia zdania na mój temat. Skąd się dowiesz o sobie najlepiej jak nie zza płotu? Bo wcale człowiek nie zna siebie najbardziej tylko osoby wokół niego, a co najlepsze – kompletnie nieznajome.

Claire

(2 miesiące później)

Dźwięk dzwonka wybił mnie z rozmyślań. Przemierzałam korytarz, spiesząc się na angielski, a donośny hałas jeszcze bardziej mnie zestresował. Jak zwykle od początku roku zaspałam, a nasza profesor zawsze wpuszczała do klasy dziesięć minut wcześniej i od razu kazała przygotowywać się do lekcji. Widać, nie tylko ja jestem dziwakiem. Weszłam do pomieszczenia najciszej, jak umiałam. Wzrok każdego z uczniów zawisł na mojej sylwetce parę sekund, po czym znowu wrócili do powtarzania materiału. Jak duch. Chociaż w sumie nie tym razem. Tego dnia zdarzyło się coś, co nie tylko ja zapamiętałam na całe życie, ale i reszta tego chorego liceum.

Po którejś lekcji z rzędu przyszedł czas na lunch. Znając drogę do stołówki, skręciłam niekontrolowanie kilka razy w lewą stronę i już znajdowałam się przy sklepiku. Kupiłam wtedy najciemniejszy sok porzeczkowy na rynku i najbardziej tradycyjną sałatkę. Usiadłam przy jednym ze stolików wyznaczonych specjalnie dla mnie — był najbliżej drzwi, prawie każdy go potrącał, kiedy wchodził do środka i raczej każdy go omijał, mniej więcej dlatego sok najczęściej stawiałam na podłodze obok torby. W spokoju grzebałam parę minut w nieciekawie pachnącej sałatce, składającej się chyba z przeterminowanych pomidorów. Od czasu do czasu zginałam się, żeby sięgnąć po łyk soku. Był zdecydowanie za słodki, zamierzałam kupić wodę po tym, jak cudem wepchnę w siebie te liście, żeby nie zdychać z głodu do końca dnia, bo Marta żałowała mi pieniędzy na drugie śniadanie. Sięgnęłam do torby, aby sprawdzić, czy wzięłam potrzebny na dzisiejszą lekcję zeszyt, kiedy poczułam, jak mój stolik się trzęsie. Uniosłam głowę, by zobaczyć, że przede mną siedzi trzech chłopaków z równoległej klasy z ciekawymi uśmieszkami na twarzach. Zmarszczyłam brwi i wyjęłam widelec z sałatki, żeby włożyć go do ust. W tym momencie jeden z nich dosłownie strzepnął jednym ruchem ręki pojemnik z blatu. Zielone liście rozsypały się po podłodze, a plama oleju, który był częścią sałatki, wydawała się wsiąkać w linoleum.

– I tak nie była smaczna – wycelowałam plastikowym widelcem do śmietnika i wstałam z miejsca.

Chciałam wyjść. Wydawało mi się, że te niedorozwoje zaczęły to wszystko w celu pokazania innym uczniom swojej odwagi. Zagrodzili mi drzwi, mówiąc coś do siebie. Ignorowałam każde słowo i nie doprowadzałam do tego, żeby mój mózg je weryfikował i zapisywał. Najpierw przeprosiłam, a potem próbowałam się dosyć mocno przez nich przepchać. Pomieszczenie wypełniło się śmiechami, drwinami i nawet pojawiły się papierki wycelowane w moją stronę. Sklepikarka schowała się w głąb swojego kantorka, udając, że nic nie widzi i nic nie wie. Odetchnęłam głęboko.

– Ani trochę nie boicie się konsekwencji?

– Jesteś niegroźna, jak taki potulny york, tylko twoje ohydne oczka czasami zmieniają kolor.

– Przepuście mnie, mam lepsze rzeczy do roboty niż zabawianie tego towarzystwa.

Wepchnęłam się ostro pomiędzy dwóch. Tym razem myślę, że bez problemu bym przeszła, ale jeden chwycił mnie za ramiona, uderzył swoją twardą czaszką w mój nos i puścił, żebym opadła bezwładnie na ziemię. Przez kilka sekund widziałam przed oczami tylko czarne kropki. Mrugałam szybciej niż kiedykolwiek. Jedną ręką próbowałam podnieść swoje ciało, a drugą ciągle dotykałam i przecierałam krwawiący nos. Nie mogłam uwierzyć w to, co się stało. Ktoś naruszył moją strefę komfortu, ktoś obcy dotknął mnie w tak bliski sposób i zranił. Dosłownie zostałam pobita, zrównana z ziemią, wykluczona z życia szkolnego. Po wielu nieudanych próbach podniosłam się na równe nogi. Wokoło brzmiały słowa nienawiści i śmiechy poszczególnych osób, które znałam już któryś rok.

– Ojej, patrzcie na te „straszne oczy"! – przedrzeźniające krzyki sprawiły, że właściwie nie wiem, co zaczęło się ze mną dziać.

Wszystko było poza moją kontrolą. Czułam, że krzyczę. Piszczę. Zachowuję się jak przerażające dziecko z najstraszniejszych horrorów. Odczytywałam strach na oczach ludzi, ale, mimo że chciałam to, nie mogłam przestać. Coś wewnątrz mnie kontrolowało teraz moje ciało i chciało siać zniszczenie dookoła. To było coś w rodzaju obrony? Szyby za mną zaczęły pękać, ludzie uciekali ze stołówki, szybciej niż biegali na w-f'ie. Chaos. Tak to mogę opisać. Latające kartki, zrzucone jedzenie, butelki spadające z półek sklepiku i wszędzie szkło, trzęsąca się ziemia. Dla mnie to trwało z parę minut, a koniec nastąpił po kilkunastu sekundach. Wzięłam tak głęboki oddech, jak człowiek wyciągnięty z wody po paru chwilach bez powietrza. Rozglądnęłam się wokół. Stołówka wyglądała jak stary, zniszczony bunkier, ewentualnie niedokończony dom na obrzeżach miasta, gdzie każdy wchodzi i zostawia po sobie śmieci. Śmiechy ucichły, niesłyszalne przeze mnie odgłosy przerażenia również. Było cicho jak nigdy. Wreszcie sama. Podeszłam do stolika. Sięgnęłam po torbę obsypaną okruszkami czipsów. Obok nadal stał nienaruszony soczek. Pociągnęłam parę łyków przez słomkę i wyszłam czym prędzej przez rozbite okno. Podejrzewam, że kurtka, którą zostawiłam w szatni, nadal tam wisi i każdy obawia się jej nawet dotknąć. Dobrze, że nie była moja.

Wparowałam do domu cała rozczochrana. Nikogo nie było, bo to akurat czas popołudniowych modlitw. Postanowiłam przywłaszczyć całą paczkę ulubionych krakersów i zaszyć się w swoim pokoju, dopóki nie przyjdzie wieczór i zacznę zastanawiać się, jak będzie wyglądał kolejny tydzień w szkole.

Stark

Jedząc dosyć późny obiad z Pepper, tym razem wyjątkowo w mojej pracowni, włączyliśmy wiadomości. Przez kilka minut byliśmy zajęci rozmowami na kompletnie inny temat, ale kiedy przyszedł czas, gdy wychwyciłem coś, co mogło mnie zainteresować, ruchem ręki uciszyłem kobietę i przyglądałem się ujęciom z helikoptera. Pokazywał jakieś liceum, jego część wyglądała jak po wybuchu małej bomby. Coś podpowiadało mi, że to wcale nie była bomba. No, chyba że bomba uczuciowa. Nie myliłem się, Na pasku informacyjnym od razu pojawiły się dosyć istotne szczegóły.

– F.R.I.D.A.Y., jakiś pretekst, żeby się z nią spotkać?

– Claire ma urodziny trzydziestego września.

– Robisz coś jeszcze dzisiaj?

– Panie Stark jestem maszyną, która...

– Znajdź jakiś ładny prezent pasujący do tego dzieciaka.  

Blackeye ||Iron Man [Nowe części starej historii]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz