Kacperek biegł wymijając dzieciaki taplające się w błocku i zamiast pierwszego spotkania z Michaelem przypomniało mu się kolejne.
Było wtedy ciemno, niebo pokryte było ciężkimi chmurami, które obiecywały deszcz. Nie było widać nawet powiaty księżyca. Kacperek stał przed ponurą, wysoką wieżą, która czasy swojej świetności miała już dawno za sobą. A nawet bardzo dawno. Ściany wieży były już popękane i porośnięte jakimiś roślinami tylko z daleka przypominającymi bluszcz. Na samym szczycie widać było małe okienko, przez które sączył się mdły blask, jedyne światło w zasięgu wzroku.
Na Ścieki, dobrze, że nie pada mruknął Kacperek zezując na chmury nabrzmiałe od wody.
Zaczynał już żałować, że zgodził się przyjąć to zlecenie. Pewien bogaty mieszczanin, który nagle poczuł powołanie do nauki zlecił mu kradzież albo jak się wyraził, wypożyczenie pewnego klejnoty. Miał się on znajdować na szczycie metalowej klatki a klatka miała być na szczycie wieży, w której mieszkał tajemniczy człowiek, którego twarzy nikt nie widział. Chodził okutany w luźne szaty a twarz zasłaniała mu czarna chusta.
Jako że monet nigdy dosyć szczególnie jak ma się dług u Grubej Berty złodziejaszek zgodził się ochoczo. W świetle dnia i po paru kielichach okowity zadanie nie wydawało się trudne, nie zdziwiło go nawet że mieszczanin wcale się nie targował..
Teraz, w ciemnościach przy deszczu, który w każdej chwili mógł lunąć z nieba zadanie nie wydawało się już tak proste. W powietrzu oprócz wilgoci czuć było jakiś niepokój, jakiś nastrój wyczekiwania na coś strasznego. W pobliżu wieży nie było wiatru, powietrze stało w miejscu. Nie było słychać żadnych ptaków, nie przelatywał żaden nietoperz a w krzakach nie było ani jednego świetlika.
Kacperek westchnął ponuro, podszedł do ściany wieży i ponownie westchnął tak ponuro, że kilka pnączy porastających wieżę uciekło i popełniło samobójstwo w pobliskim strumyku.
Powoli zaczął się wspinać. Nie było to trudne bo oprócz roślin udających bluszcz w ścianie pełno było szpar i pustych miejsc po wykruszonych cegłach. Im wyżej się wspinał i im bliżej był jasnego okna tym bardziej narastał w nim niczym nie uzasadniony niepokój. Starał się odgonić złe myśli próbując sobie przypomnieć jakieś wesołe chwile ze swojego życia ale po chwili zrezygnował bo tych chwil raczej powinien się wstydzić a nie wspominać z rozbawieniem.
Gdy od okna dzieliło go jakieś 10 łokci opadły go tak wielkie wątpliwości, że gotowy był zrezygnować rzucić się w dół i skończyć jako nawóz dla nibybluszczu.
Jestem Kacperek, najlepszy złodziejaszek Rossengardu i okolic - zaczął mruczeć do siebie - nie straszne mi zamki, kłódki, zaklęcia i najczujniejsi strażnicy.
Powtarzał to raz za razem niby Urucki mnich swoje modlitwy do Boga Sześciu Tułowi i o dziwo, pomogło. Zniechęcenie i myśli samobójcze powoli odpłynęły ku ciężkim, czarnym chmurom a Kacperek znowu mógł myśleć jakby sprawniej.
Gdy był już pod samym oknem zrobił z roślin porastających mury taką jakby czapeczkę i założył ją na głowę. Nauczył się tej sztuczki od wędrownych zabójców Hollowów z dalekiego Moulton. Dzięki takiej czapeczce będzie mógł się wychylić zza parapetu i zerknąć do środka wieży. Zabójcy nazywali to "kamuflażem" i takich sztuczek nauczyli go dopiero po tym jak zagroził, że nie przyniesie im już więcej białej rzodkwi. Z niewiadomych przyczyn Hollowowie pożerali ogromne ilości tego warzywa co przyprawiało Kacperka o ból brzucha a na myśl o rzodkwi czuł na zębach czuł lekki posmak wymiocin.
W bluszczowej czapeczce na głowie wychynął ostrożnie zza krawędzi okna i spojrzał w głąb wieży. Zobaczył dużą komnatę jasno oświetloną pochodniami wetkniętymi w naścienne uchwyty. Ściany pokryte były tajemniczymi malunkami, w których motywem przewodnim były kwiatki i baloniki. W ścianie na wprost okna widoczne było przejście do następnego pokoju a w ścianie po prawej Kacperek zauważył małe drzwi zza których słychać było ciche drapanie i popiskiwanie.
