Rozdział 17 Przydałaby się pomoc...

1.2K 112 42
                                    

Mija tydzień odkąd siedzę w tej celi. Zaczynam się już przyzwyczajać do szarych ściany, zimnej betonowej podłogi, małego okienka przez które z trudem przedostaje się trochę światła. Do odgłosu kroków strażnika, który pokonuje korytarz. Ja leżę tylko na jakimś podartym kocu. Jestem traktowany jak zwierzę, mój posiłek to skibka* chleba z masłem i szklanka wody.

Czułem się coraz słabszy, odczuwałem mocne pragnienie. Długo żułem kawałek koca w ustach, próbowałem oszukać żołądek, żeby nie czuć tak bardzo głodu. Z każdym dniem czułem się coraz gorzej. Strasznie bolała mnie głowa, a zapach moich odchodów w wiadrze które stało w przeciwległym kącie po trzecim dniu przestał mi przeszkadzać. W ciągu tego tygodnia, ktoś raz zdążył je opróżnić. Dosłownie wszystko mnie bolało, nawet rana w stopie, które już prawie nie odczuwałem bolała niemiłosiernie. Było mi również bardzo zimno, starałem przez pierwsze dni dużo chodzić, ale później już nie miałem siły i gdy leżałem mniej odczuwałem ból. Przychodziły mi do głowy myśli samobójcze. Ale samobójstwo to jest okazanie słabość, ja nie mogę jej pokazać.

Nigdy czas nie leciał mi tak powoli. Pierwszym moim zajęciem było liczenie kroków strażnika. Po pięciu tysiącach przestałem. Następnie śpiewałem piosenki patriotyczne, cicho pod nosem bo strażnik mnie uciszał. Najdłużej nuciłem Szarą piechotę. 

Od długiego czasu nie mogłem zmrużyć oka. Na parapecie mojego małego okna z kratami, codziennie przylatywał gołąb. Nazwałem go Bartek. Dużo z nim rozmawiałem, żeby nie popaść w paranoję, a może już to się stało?

 Większość czasu jednak spędzałem leżąc skulony na kocu. Człowiek w krytycznych sytuacjach łapie się wszystkiego, żeby tylko lekko sobie pomóc. Ja w pewnym momencie złożyłem ręce i zacząłem:

-Panie Boże, jeżeli tam jesteś, proszę pomóż mi, skróć moje cierpienia. Przepraszam Cię, że nie wierzyłem w Ciebie, jednak jeśli tam jesteś, proszę... proszę... pomóż mi...- nie wytrzymałem emocjonalnie, po polikach zaczęły mi spływać łzy.

Miałem już dosyć, czemu oni od razu nie mogą mnie tu zabić jak więźnia z celi obok zeszłej nocy? Jeszcze muszę słuchać jęków i konania innych. Ten człowiek umierał tak długo, ja wszystko słyszałem, nic nie mogłem zrobić. Widziałem tylko jak rano wynosili jego ciało. Jednak skończyły się jego cierpienia, moje nadal trwają... Najgorsze jest to, że nie wiem jak długo. Nie mam nawet czego odliczać, mogę tu umrzeć w niedalekiej przyszłości z wykończenia. Mogę zostać skatowany jutro, pojutrze albo za pięć minut. Chyba wolałbym wersję za pięć minut.

Gdy leżałem i rozmyślałem nad moją egzystencją, usłyszałem naglę więcej kroków niż tylko strażnika. Powoli wstałem i kuśtykając doszedłem do krat. Widziałem rozmowę strażnika z jakimś wojskowym. Z tej odległości byłem wstanie usłyszeć ich rozmowę:

-Ya naydu tebya zdes' Alberta Nied... Nied... Blyat.

-Niedziałkowskiego- powiedziałem.

-Da- odpowiedział wojskowy odwracając się w moją stronę.

Wojskowy spokojnym krokiem podszedł bliżej do mnie, i zaczął uważnie mi się przyglądać. Starałem się stać tak, aby jak najmniej było widać moje wycieńczenie. Rosjanin jeszcze chwilę na mnie patrzył i po chwili rzucił w stronę strażnika:

-Otpustite yego i sleduyte za mnoy- zaczął powoli iść korytarzem.

Z tego co zrozumiałem, wypuszczają mnie, tylko co teraz ze mną będzie?

Strażnik otworzył drzwi od celi i szturchnął mnie bronią mówiąc:

-Idit!

Ruszyłem za wojskowym, na plecach czułem zimną lufę broni strażnika. Na korytarzu jedynie było słuchać nasze kroki. Czułem tylko spojrzenia pozostałych więźniów, gdy spojrzało się prosto w ich oczy, było widać, że błagają o litość, pomoc. Której najprawdopodobniej nigdy nikt im nie udzieli.

Świat 2044Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz