11. Andrzej Wroński, windykator, negocjator. Rafał Rzepa... tragarz?

1.6K 181 40
                                    

– Będę muzykiem – powiedział któregoś poniedziałkowego poranka Andrzej, kiedy usiedli w ławce, witani niezbyt entuzjastycznym spojrzeniem matematyczki. Nikt jej się jednak nie dziwił, cała ich klasa wyglądała jak ledwo żywa – w końcu była siódma trzydzieści. Kto normalny o siódmej trzydzieści wykazywałby się chociaż zalążkami energii i dobrego humoru?

Andrzej, oczywiście.

Bo Andrzej nie był normalny, co Teodor w trakcie trwania ich ponad półrocznej przyjaźni zdążył już zauważyć.

– C-co?

– Wiem co będę robić – powtórzył. Skierował na Teodora swoje roziskrzone, niesamowicie niebieskie oczy, w których zazwyczaj w poniedziałki odbijało się jedynie zmęczenie i nienawiść do otaczającego świata. Dzisiaj było jednak inaczej, bo Andrzej wreszcie zrozumiał, czego tak naprawdę pragnie. I chociaż wtedy Teodor uznał to jedynie za kolejną zachciankę Wrońskiego, Andrzej już wiedział którą drogą pójdzie. – Będę grać.

– A-ale prze-przecież i tak... coś tam już grasz – wybąkał, wciąż nie rozumiejąc skąd u Andrzeja taki wybuch entuzjazmu.

– Ale mi chodzi na poważnie – prychnął Andrzej, przewracając oczami. – Będę gwiazdą. Jak cholera nadaję się na gwiazdę! – żachnął się, aż zadzierając wysoko brodę, jakby co najmniej już tą gwiazdą był.

– Kamiński, Wroński, tak was energia rozpiera od rana? – Obaj aż podskoczyli na niewygodnych, drewnianych krzesłach, kiedy powietrze w klasie niczym ostrze przeciął wredny głos matematyczki. Starej, zmęczonej życiem kobiety, która już dawno powinna znaleźć się na emeryturze, bo jej cierpliwość do nauki gimnazjalistów zdążyła z biegiem lat gdzieś wyparować. – Wroński, chodź, pochwalisz się swoim zadaniem domowym przy tablicy – powiedziała z odpychającym uśmiechem osoby nienawidzącej nie tylko poniedziałkowych poranków, ale też i wszystkich innych.

Andrzej zmarszczył groźnie swoje brwi, nie dając nic po sobie poznać. Teodor, wiedząc, że jego przyjaciel zapewne nie miał czasu na odrobienie przez weekend pracy domowej (w końcu Andrzej miał tyle innych, ciekawych zajęć), ukradkiem podsunął mu zeszyt. Nie była to ich pierwsza tego typu kooperacja, więc Andrzej bez zawahania dziarsko zawinął notatki Teodora i ruszył do tablicy, mierząc jeszcze matematyczkę buńczucznym wzrokiem. Kilka minut później wrócił na miejsce z niechętnie wpisanym do dziennika plusem. Już trzecim, a więc matematyczka zmuszona była postawić mu piątkę.

– Dzięki – szepnął cicho Teodorowi na ucho, przez przypadek owiewając je swoim ciepłym oddechem, pachnącym zjedzoną rano czekoladą. Teodora momentalnie zaatakowała fala gorąca, utrudniająca wydukanie jakiejkolwiek – nawet tej najkrótszej – odpowiedzi. Kiwnął więc jedynie głową, z całej siły próbując skupić się na lekcji.

***

Teodor nie podejrzewał, że życie z Andrzejem na jednej powierzchni będzie tak trudnym zadaniem. Nie, Wroński nie był bardzo nieprzyjemną we współżyciu osobą – a przynajmniej Teodor tak tego nie postrzegał. Objadanie z zapasów wcale mu nie przeszkadzało. Głośne słuchanie muzyki również. Rzucone na podłodze mokre ręczniki po kąpieli także. Nawet wszędzie walające się rzeczy Andrzeja w żaden sposób go nie irytowały, naprawdę szybko przywykł do całej tej Andrzejowatości, która aż wrzała w jego wynajmowanym mieszkaniu. No, może nie tak do końca całej. Był jeden mały, ale istotny szczegół, sprawiający, że Teodorowi brakowało już pomysłów na ukrywanie swojej erekcji, mianowicie – Andrzej lubił paradować bez ubrań. Nie miał żadnych kompleksów, więc nie wstydził się swojego półnagiego ciała i najwidoczniej nie widział niczego złego w chodzeniu jedynie ze slipkami zakrywającymi cztery litery. Jak nietrudno się domyślić, biedny, zakochany po uszy Teodor nie pozostawał obojętny i tak już od paru dni przeżywał katusze. Pomimo akcji ratunkowej w toalecie, gdzie dopomógł sobie ręką, jądra tak go bolały, że już miał ochotę je uciąć. Albo okryć czymś Andrzeja – teraz beztrosko siedzącego na dmuchanym materacu pożyczonym od Bartka – kocem, ręcznikiem czy czymkolwiek, co tylko ukróciłoby Teodorowe męki, których sam zainteresowany zdawał się nie zauważać. I może rzeczywiście nie zauważał, w końcu dostał weny, a jak artysta (w tym wypadku muzyk, więc sytuacja miała się jeszcze gorzej) dostanie weny, to nie ma przebacz. Parcie jak po zjedzeniu przeterminowanego bigosu, określił umiejętnie Andrzej, kiedy zaczął nucić dopiero co powstającą mu w głowie melodię do nowego utworu.

I tak wszyscy wylądujemy w McDonaldzie | bxb | - zakończoneOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz