1. No problemo chica

312 29 38
                                        

Liga Bluszczowa od zawsze była moim marzeniem. Zamiana Bostonu na słoneczne Stanford również. O dziwo marzenia się czasami spełniają i kiedy otrzymałam list informujący mnie o tym, że zostałam przyjęta, chyba się prawie posikałam z radości. Serio.

Dobrze, że nikt tego wtedy nie widział.

Jeszcze kilka lat temu myślałam, że życie kończy się na liceum. To, do którego ja chodziłam było takim typowym, wiecie, koszykarze, footballiści, nerdy, ci z kółka muzycznego, cheerleaderki i cała reszta, która tworzyła szarą masę. Przeżywałam w nim swoje pierwsze sercowe rozterki, przyjaźnie, które miały trwać na wieki, smak rywalizacji, a co się z tym wiąże również każde słodkie zwycięstwo i gorzką porażkę. Gdybym wtedy wiedziała, że studenckie życie przyniesie mi tak wiele rozczarowania pewnie ostudziłabym swój zapał i nie wyczekiwałabym zakończenia szkoły średniej tak niecierpliwie. Liceum nauczyło mnie wiele: jak potoczyła się wojna secesyjna, jak przeprowadzić sekcję zwłok żaby, jak liczyć pochodne... Jednak to Stanford pokazało mi, co w życiu naprawdę ważne i teraz to sobie zapiszcie, bo nie będę powtarzać.

Najważniejsze to żyć w zgodzie ze sobą i przestać w końcu spełniać oczekiwania innych.

Ah, zapomniałabym. Jeszcze jedno:

Każdy człowiek ma swoją tajemnicę. Nawet jeśli wydaje się wam, że nie ma, to po prostu przeczytajcie jeszcze raz poprzednie zdanie.

Jaka była moja tajemnica? Moją tajemnicą był chłopak bez imienia. Wysoki blondyn o niebieskich oczach, którego poznałam w zeszłe wakacje, spędzane u cioci w słonecznym Los Angeles. Wpadł na mnie w kolejce do domu strachów w wesołym miasteczku i wytrącił mi z dłoni telefon, przez co zbił się ekran. Byłam załamana. Chłopak X, jak nazywam go w myślach, w formie zadośćuczynienia postawił mi wtedy wejście na wszystkie kolejki górskie, kupił górę lodów, wygrał dla mnie maskotkę strzelając do celu i na koniec zabrał mnie na imprezę do domu swojego kolegi.

Nie wyjawił mi jednak jednego: jak się nazywa. Sam też nie chciał znać mojego imienia, bo uważał, że to całkiem zabawne.

Ale wiecie, w tym wszystkim najgorsze było to, że mnie wtedy pocałował. Znaczy, na tej przeklętej imprezie. Po całym dniu jaki spędziliśmy razem, po wygranej w piwnego ping-ponga, po wypiciu pięciu kubeczków wódki z wiśnią, on po prostu pochylił się i jeśli jest taki moment w życiu, w którym poznajecie, że czyjeś usta idealnie pasują do waszych, to to był właśnie ten moment. Poczułam to. A potem zanim zdążyłam pomyśleć, że właściwie to nawet nie wiem kim on jest, na imprezę wpadła moja kuzynka i tak po prostu zabrała mnie do domu.

Także tak. Jeśli słyszę kogoś, kto z rozmarzeniem pieprzy o przeznaczeniu, to stukam się w czoło i każę przestać wierzyć w bajki, bo moje przeznaczenie tak po prostu zadrwiło sobie ze mnie w postaci grubego taksówkarza, który za nic miał prośby pijanej nastolatki, błagającej by jeszcze nie odjeżdżał. Do dziś mam przed oczami widok chłopaka X, który z niedowierzaniem wymalowanym na twarzy odprowadzał mnie wzrokiem. Ja sama zresztą do dziś nie wierzę, że to się tak wtedy skończyło.

No, ale żeby przedstawić wam cały obraz sytuacji i wyjaśnić, dlaczego w ogóle wam o tym mówię, muszę zacząć od początku. Znaczy, od momentu w którym przekroczyłam próg mojego pustego, ciasnego, pachnącego drewnem i płynem do podłóg pokoju w akademiku Florence Moore, mieszczącego się na drugim piętrze z numerem dwieście trzynaście.

Trzynaście, powiecie, pechowy numer. Cóż, tu muszę przyznać wam rację.

Pechowe to ja mam całe życie.

Jestem Nina Pechowa Davidson i daję wam pełną zgodę, na nazywanie mnie tak od tej chwili.

***

||wczoraj|dzisiaj|zawsze||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz