Rozdział 11

423 26 18
                                    

   Po przebudzeniu bolała mnie głowa. Bardzo. Jakby chciała mi powiedzieć: wstawaj i szykuj się, ale uważaj... to nie będzie przyjemne...

   Dziadki spali, więc zostawiłam kartkę z podziękowaniami za wszystko i wyszłam szukaæ wroga.

   Najpierw poszłam do sklepu kupić coś do jedzenia na drogę. W końcu nie mogę walczyć na pusty żołądej.

   Eee!! Znaczy się żołądek!!! Wait... czemu ja... w myślach... przecież nikt nie słyszy...

   Cóż, mniejsza o to. Więc poszłam do sklepu kupić coś dobrego. No nie ma mowy żebym jadła suchy chleb i wodę!

  Żelki, kinder country, pepsi, czekolada no i bułka. Niech będzie. Chyba traktuje to za mało poważnie...

   A tu nagle! Ide se do kolejki. A przede mną kto? Kto zgadnie? Lord Montoi. Normalnie zdębiałam. Postanowiłam go śledzić.

   Szybko założyłam kaptur na głowę i poszłam za NIM.

   I wtedy ni stąd ni zowąd(nie jestem pewna jak to się pisze) przypomniało mi się w jaki sposób dowiedziałam się, że moja mama jest moją mamą. (Dopiska od autora w komentarzu).

                                     Kiedyś
   -Dobrze, dzieci jutro wycieczka do pałacu. Proszę wziąść prowiant picie oraz inne niezbędne rzeczy.

   Jęknęłam. Za jakie grzechy!? A jutro przecież miałam spać cały dzień... to było zaplanowane na długo przed tym, ponieważ we wtorek mamy krótsze lekcje.

   No, ale ok. Zniosę to. Wytrzymam. Pojadę tam, odhaczę tę wycieczkę z listy i pójdę spać. A co! Przegapię kolację najwyżej.

                                          ***

   -Wsiadać do autobusu! Za 2min jedziemy! Jeśli chcecie do tooalety albo czegoś zapomnieliście to teraz jest na to czas.

   Wsiadłam do autobusu razem z Anią. Cóż usiadłam na szarym końcu autobusu. Po co mam się wyróżniać? Zaraz zaczną gadać, że to "ta hybryda".

   Ruszyliśmy. Usłyszałam parę szeptów na swój temat, które ucichły gdy tylko na horyzoncie pojawił się pałac.

                                         ***

   - No dobrze a to jest...

   Nauczyciel nagle urwał. Jakaś kobieta. Poprawka: piękna kobieta weszła do sali.

   Nasza wychowawczyni pokłoniła się. I rzekła:

   - Moja Królowo...

   Królowa przebiegła wzrokiem po wszystkich uczniach i zatrzymała wzrok na mnie. Zmrużyła oczy, przyjrzała mi się bliżej.

   I wtedy krzyknęła...

   - To moja córka!!!!!!!

                                       ***

   Chciałabym zaprzeczyć, że nic nie poczułam, ale niestety. Czułam to ciepło w piersi. Czułam, że to ona jest moją biologiczną matką. Łączyła nas więź...

   Wbiłam głowę w poduszkę. I mimo, że naprawdę bardzo się starałam; nie mogłam zasnąć...

                              Koniec "Kiedyś"

   Potrąsnęłam głową. Nie czas na wspomnienia. Zaraz będzie się ważyć przyszłość świata!!!

   Lord szedł przez miasto pełne ludzi, więc śmiem twierdzić, że jeszcze nie wie, że go śledzę.

   Niewiadomo kiedy znaleźliśmy się w lesie. Zdaje się, że ON tylko na to czekał. Zaatakował mnie...

                                         ...

   To sobie pominiemy, bo uwierzcie mi nie ma po co czytać opisu walki w moim wykonaniu.

  Bla, bla, bla... walczyliśmy przez jakieś poł godziny aż ON  krzyknął, że już nie może. Miałam takie wtf.

   A wtedy lord złapał się za głowę i zaczął jakby... walczyć z samym sobą... czy ja wiem... jak dla mnie było to na rękę!

   Wyleczyłam magią wszystkie rany. Od najdrobniejszych zadrapań, po głębsze.

   Kiedy skończyłam on nadal się miotał na wszystkie strony. Wybaczcie proszę to, że w moich myślach on nie pojawiło się jako duże litery, ale... no po prostu wygląda tak żałośnie, że... no nie mogłam się przemóc.

   Krzyczał coś w stylu pokonam cię!!! ale z jaką determinacją!

  No więc tak sobie pomyślałam... a co tam! Pomogę mu!

   - Walcz z nim! Poradzisz sobie! Wierze w ciebie! - Powtarzałam te słowa.

  Nie przeczę, nie lubię walczyć. Więc gdyby lord sam się poddał chociażby z powodów problemów z psychiką to dobrze. Chyba nie traktowałam tego poważnie...

   Nagle Montoi się jakby obudził. Wyprostował się, rozejrzał na wszystkie strony aż jego wzrok spoczął na mnie.

   - Bella - krzyknął i zaczął się do mnie zbliżać z zamiarem przytulenia mnie. Tak, teraz to już w ogóle nie miało sensu.

   - Odsuń się!

   Zatrzymał się zdziwiony. Wait to niemożliwe jak to się stało, że mój wróg nie chce zostać przytulony? Niemal słyszałam trybiki obracające się w jego głowie.

   - Jesteśmy wrogami? Ty i ja przed chwilą walczyliśmy na śmierć i życie? - dodałam dla przypomnienia.

   Olśniło go.

   - To nie byłem ja. - wait co - to lord Montoi.

   - Ty nim jesteś... - powiedziałam cicho, powoli i ostrożnie.

   - Ach no tak. Przepraszam za nieupszejmość. Nazywam się David Collins. - Ukłonił się. - Jestem twoim ojcem - rzucił jakby mimochodem.



Hello tutaj autorka. Krótszy rozdział niż zwykle, ale przynajmniej jakiś więc "alleluja!" Cieszmy się. Pozdrawiam każdą osóbkę, która nie usunęła z archiwum książki nieaktualizowanej przez szmat czasu! I love you!❤🥺


Cztery żywiołyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz