5

3K 146 14
                                    


Od rozpoczęcia roku minął tydzień. Codziennie spotykałam się z Kate lub Caroline, uczyłam się i odrabiałam pracę domową zadaną przez nauczycieli. Jednym słowem wpadłam w szkolną rutynę. Ale dzisiaj zrobię odskocznię od tego monotonnego zachowania. Ciekawi was czemu? Otóż dziś odbywa się nabór do drużyny i mam zamiar startować. Niby Quidditch nie jest sportem dla dziewczyn ale nie po to trenowałam kiedyś z moją nianią, która swoją drogą była emerytowaną zawodniczką, by teraz siedzieć na tyłku i patrzeć jak reprezentanci mojego domu co roku nie potrafią zdobyć pucharu. Rok w rok Gryffindor zabiera nam szansę bycia najlepszym, ale to się zmieni. Nabór jest o 9:00, a aktualnie mamy godzinę ósmą. Zdążę się jeszcze przebrać w jakieś wygodniejsze ubrania. Wyciągnęłam z pod łóżka swoją nowiutką miotełkę, którą trochę udoskonaliłam dzięki czemu lata jeszcze szybciej niż powinna.

Ruszyłam w kierunku stadionu do Quidditcha, na którym odbywał się nabór. Tak jak podejrzewałam, byłam tam jedyną dziewczyną. Większość rozmawiała ze sobą lub się śmiała, a ja? Ja stałam i zastanawiałam się na jakiej pozycji chcę grać. Zazwyczaj jak grałam z nianią to byłam na pozycji ścigającego lub szukającego i to właśnie na tych czuję się najlepiej. Słyszałam ich słowa skierowane w moją stronę. Żałosne. Po kilku minutach przyszedł kapitan naszej drużyny. Lucjusz Malfoy. Szósty rocznik, czysta krew, arystokrata. Jednym słowem, Ślizgon. Ma długie platynowe włosy, jasną cerę i nienawidzi mugoli oraz mugolaków. Część zebranych tu osób dalej gadała bądź stanęła w szeregu.

~ Zamknąć się! To są kwalifikacje, a nie miejsce na pogaduszki!- No, muszę przyznać, że ma podejście.~ Przed wami kilka prób, które zdecydują czy się dostaniecie, czy nie. Ma początek dziesięć kółek do okoła boiska. Na co czekacie? Już!

Każdy wsiadł na swoją miotłę i wzbił się w powietrze. Tutaj liczyła się szybkość. Pochyliłam się jeszcze bardziej nad swoją miotłą by nadać nam bardziej aerodynamiczny kształt. Pszyspieszyłam. Czułam ten wiatr we włosach i chłód na twarzy. Byłam jedną z pierwszych osób, które ukończyły lot. Całe szczęście bo tylko pierwsze piętnaście osób przechodziło dalej. Wylądowałam gładko na ziemi. Szczerze? Byłam tylko lekko zziębnięta. Niektórzy za to wyglądali jakby przebiegli maraton. Następna konkurencja niestety nie była ani łatwa, ani fajna. Mieliśmy się utrzymać w powietrzu podczas gdy wypuszczone tłuczki chciały nas uderzyć. Było ich 15, tak jak zawodników. Na początku zgrabnie omijałam wszystkie tłuczki, lecz teraz to nawet szkoda gadać. Odpadło już chyba z osiem osób ale tłuczki zostały. Atakowały po trzy na jednego zawodnika przez co ten obrywał najczęściej w głowę, żebra bądź miotłę i po prostu spadał.

Robiłam szybkie zwroty, uniki, beczki, a i tak ciężko mi było się utrzymać na miotle. Kontem oka zauważyłam kolejne tłuczki zmierzające w moją stronę. Ruszyłam pędem przed siebie w nadziei, że zajmą się kimś innym. Ach jak żmudne były moje nadzieje. Uczepiły się mnie jak rzep do psiego ogona. Starałam się je zgubić, odciągnąć od mojej osoby bądź chociażby żeby się w coś wbiły. Mimo to nie radziłam sobie najgorzej. Z mojego krótkiego obeznania wynikało, że zostałam ja i jeszcze chyba sześciu chłopaków. Z mego zadumania wyrwał mnie pewien upierdliwy tłuczek latający za mną już kilka dobrych minut.

Do głowy wpadł mi pewien pomysł, ryzykowny ale zawsze coś. Co prawda jeśli się nie uda zagoszczą w skrzydle szpitalnym na przynajmniej miesiąc ale cóż. Do odważnych świat należy. Wyniosłam się ponad trybunę. Szybowałam chwilę w miejscu by "mordercza piłka" mogła się do mnie zbliżyć. Gdy była już wystarczająco blisko zaczęłam pikować w dół. Leciałam bardzo szybko i właśnie o to mi chodziło. Tłuczek jak zaczarowany wciąż był nieugięty i dalej za mną leciał ( hehe, leci na nią). Grunt zbliżał się niebezpiecznie szybko. Do moich uszu dobiegły krzyki zebranych osób. ,, Zaraz się zderzy z ziemią!", ,,Czy ona do reszty oszalała?!" i jeszcze wiele innych. To smutne, że we mnie nie wierzą... Żartuje przecież! Gdzieś mam ich zdanie, liczy się tu i teraz. Byłam 30 metrów, 20 metrów, 10 metrów nad ziemią. Gdy byłam około trzy metry ponad murawą pociągnęłam dziób miotły. Skutkowało to spektakularnym wybiciem i zderzeniem tłuczka z ziemią. Odetchnęłam z ulgą. Wow, nie rąbnęłam w ziemię. To jest cud! To jest niesamowite! To jest Zwrót Wrońskiego.

Panienka GrindelwaldOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz