Rozdział 19.
"Zły duch"Budynek pod którym zaparkował mężczyzna był wysoki i zbudowany z ciemnej cegły. Intrygujący, ciekawy, mroczny. Nie wyglądał jak biurowiec, czy firma. Był bardziej jak siedziba. Tak, "siedziba" to z pewnością odpowiednie słowo.
Siedziba jest mroczniejsza od biurowca. Siedziba kojarzy się z tajemnicą, czymś ciekawym, może nawet nielegalnym. W siedzibie może spotykać się mafia i złoczyńcy. Grzesznicy. Ale mogą tam przebywać i bohaterzy, obrońcy.
Nikt nie wie, co dzieje się w środku. Budynek owiany jest tajemnicą, niewidzialną fosą, dookoła piętrzą się pułapki. Zwykły cywil nie dozna zaszczytu, jakim jest wiedza o sekretach siedziby.
- Nie próbuj nawet uciekać. - Kierowca obrócił się przez ramię i skarcił mnie profilaktycznie wzrokiem.
Wysiedliśmy z samochodu.
- Nie skujesz mnie kajdankami?
- Nie dzisiaj. - Odparł bezwiednie i rozkazał gestem udanie się do budynku.
Byłam grzeczna. Szłam w stronę siedziby i mimo kotłujących się w głowie myśli o ucieczce - podążałam dalej, przed siebie, aż do celu.
Pod drzwiami wejściowymi, mężczyzna wyciągnął z tylnej kieszeni jeansów swoją białą plakietkę z symbolem jastrzębia w tle i przyjechał jej bokiem po jakiejś szczelinie w domofonie. Udało mi się dostrzec na przedmiocie jedynie pierwszą literę jego imienia. Zamknięcie dało sygnał dźwiękowy i "J." pociągnął za klamkę. Znaleźliśmy się w środku.
Pachniało tu starą skórą i agrestem. Ciekawe połączenie. Woń pasty, którą polerowano skórę na ciemnych, pomarszczonych ze starości kanapach sprawiała wrażenie, jakbyśmy weszli do sklepu obuwniczego, a cierpki zapach agrestu niepokoił i z lekka podniecał.
Posadzka była wypolerowana do czysta, jakby dopiero co ją wysprzątano. Błyszczała, zabraniając wręcz swoim widokiem wkraczanie na jej terytorium.
Pomieszczenie było wysokie i szerokie. Sufit podtrzymywały marmurowe, ciemne kolumny, a wyższą połowę wszystkich ścian zdobiły lustra, powiększające optycznie salę. Niższa połowa ścian była za to ciemna, brązowa, przytłaczająca. Okna pozasłanianie ciężkimi, z lekka złotawymi, nieco brązowymi kotarami. Ciemność, rozpraszana złotymi kinkietami.
Cisza. Cisza - z oddali - przerywana co jakiś czas bębnieniem w klawiaturę komputera i szuraniem krzeseł.
Miałam wrażenie, że to miejsce ma duszę. Bałam się odezwać, by nie obudzić śpiącego w tym pomieszczeniu złego ducha. Bardzo złego ducha.
J. gestem rozkazał mi zaczekać na jednej z kanap, a sam ruszył w lewo, do miejsca, skąd dobiegał hałas.
Uderzanie w klawiaturę i szuranie pojedynczych krzeseł wydawało się krzykiem, może nawet wrzaskiem pośród ciszy, która owiewała to miejsce. Dźwięki wydawały się w tym miejscu niewłaściwe, niepasujące. Wręcz nielegalne.
Usiadłam na kanapie. Skóra wydała skrzypiący dźwięk pod moim ciężarem. Znieruchomiałam. Siedziałam na miękkiej, wygodnej kanapie skamieniała, nieruchoma, zimna. Byłam przestraszona jak zwykły kundel z ulicy.
Hailey H. Raven - buntowniczka, na pozór odważna dziewczyna okazała się największym tchórzem z ulic Vancouver.
Głosy szumiały i dudniły mi w głowie.
Hailey H. Raven - przewodniczka rebelii sparaliżowana strachem i własną głupotą. Królowa stała się zwykłym parobkiem.
Czasami były to głosy moich rodziców, czasami ochroniarza, który przywózł mnie do tego miejsca. Czasami słyszałam flądry z mojej klasy, czasami Finna Wolfharda. Najbardziej jednak bolał mnie głos mojego brata.
Hailey H. Raven, no, no. - Śmiał się. - Głupia, mała dziewczyna, która na siłę próbuje udawać dorosłą kobietę, w końcu wpadła w niemałe kłopoty. - Głos był kwaśny, złośliwy. Mój brat mówił tak tylko do osób, których szczerze nienawidził. Którymi gardził. - Trafiła kosa na kamień. Co, siostrzyczko?
Czułam, jak gniew gotuje mi się w brzuchu, jak kwas, który za chwilę miał wykipieć, oblewając wszystko dookoła.
O tak, denerwuj się. Tylko to ci dobrze wychodzi. - Szydził.
Mój żal, zmieniał się w złość. Bezsilność była tylko pretekstem do wybuchu.
Wiesz, siostrzyczko - nigdy nie umiałem zrozumieć twoich motywów. - Szeptał mi do ucha, jak jadowita żmija. Syczał i oplatywał mnie ciasno swoim wężowym, obślizgłym ogonem. - Robiłaś wszystko na przekór. Zawsze musiałaś być inna. - Podchodził mnie, prowokował, próbował zmusić do wybuchu. - Inna, wyróżniająca się... Ale czy wyjątkowa? Ssss... - Zniżał coraz bardziej głos. - Nigdy nie byłaś wyjątkowa. Sssss... Byłaś po prostu głupia.
Zamroczona jakąś niewidzialną siłą, chcąc odgonić od siebie nienawistne głosy, nagle wstałam z kanapy, która ponownie zaskrzypiała.
Poczułam na sobie wzrok kobiety z recepcji i J., który opierał się o biurko recepcjonistki. Mężczyzna zbadał mnie przenikliwie ślepiami, chcąc sprawdzić, czy nie mam zamiaru uciec i bezgłośnie skarcił, rozkazując mi usiąść.
Usiadłam.
Eh, Skarbie... - Tym razem usłyszałam inny głos. Był niski i dosyć przyćmiony. Specyficzny. - A mogłaś teraz siedzieć bezpiecznie w jasnym, obcym garażu, grając na śnieżnobiałej, elektrycznej gitarze. - Szydził Wolfhard. - Mogłaś mieć wszystko, a nie masz nic. Eh, jakaż ty jesteś głupia.
- Raven! - Zawołał ostry, surowy głos. - Nareszcie.
Po schodach, znajdujących się nieopodal recepcji, schodziła kobieta w niebieskiej, obcisłej sukience, sięgającej jej do połowy uda. Ubranie miało apetyczny, nie za duży, a jednak idealnie prezentujący kształty delkot. Lśniące, blond włosy upięła w ciesnego, biurowego koka na tyle głowy, a delikatny makijaż podkreślał jej surowe, czarne oczy.
- Zapraszam do mojego gabinetu. - Nie trudziła się, by do mnie podejść. Stanęła w połowie schodów i przyglądała mi się, jak idę w jej stronę ze spuszczoną głową, nie mogąc znieść jej palącego wzroku. - Chętnie sobie z tobą porozmawiam.
Dopiero wchodząc po schodach zrozumiałam, w jakie śmierdzące gówno się wkopałam.
Wyminęłam nieśmiało blondynkę i przekroczyłam próg jej gabinetu.
I właśnie w ten sposób zaczął się mój koszmar.
CZYTASZ
Say It Aint So |Finn Wolfhard
Fanfiction- Powiedz, że to nie tak jak myślę, Wolfhard. - Warknąłem, a on odwrócił się i spojrzał na trzymaną przeze mnie kartkę papieru. Mina mu zbladła, jakby zobaczył ducha, a ciemne ślepia zaczęły błądzić po mojej twarzy, szukając jakieś drogi ucieczki...