Rozdział 4

373 40 8
                                    

Drugi dzień przebywania u krasnoludów. Rent czyli człowiek którego ścigam jest coraz dalej. Król krasnoludów nie znalazł wczoraj dla nas czasu. By go nie marnować ćwiczę. Nie mogę wypaść z formy. Niestety zabrali mi broń więc mogę jedynie ćwiczyć sprawność i kondycję. Przy okazji Synir też trochę nabierze formy. 

Chcesz wiedzieć gdzie teraz jestem? Obecnie wiszę na gałęzi i staram się podciągnąć po raz piąty. Nie jestem wysoko nad ziemią ale i tak nie chciałabym spaść z tej wysokości. Szkoda tylko, że  zimno od gałęzi aż boli, chociaż przynajmniej polepszę wytrzymałość. Powoli napinam mięśnie które już dobrze wypracowane nie meczą się tak szybko. Podciągnęłam się i stęknęłam cicho już mając głowę nad gałęzią.

- Sześć. - szepnęłam do siebie opuszczając się powoli.

Czułam na sobie spojrzenia krasnoludów którzy pilnowali mnie i Synira. Młody wynalazca albo się zdrzemnął albo dopracowywał swoją zabaweczkę albo przyglądał się mnie. Obstawiam to drugie. Zobaczymy za niedługo. Ja podciągnęłam się znowu.

- Siedem. - stęknęłam. 

W tym momencie usłyszałam udręczone jęknięcie Synira. Czyli robi coś przy swojej zabaweczce i najwyraźniej to mu nie wyszło. Miałam rację. Podciągnęłam się znowu. 

- Osiem. 

I znów. 

- Dziewięć. Synir chodź tu trochę poćwiczysz! - zawołałam wynalazce a on tylko mruknął w odpowiedzi marudnie:

- Nie dzięki. Wolę zajmować się tym o tu. 

Postukał metalem o metal. Zapewne jakimś narzędziem o swój wynalazek. 

- No dobrze, skoro tak chcesz. - odparłam spokojnie. 

Podciągnęłam się jeszcze raz. Dobiję do piętnastu i schodzę. 

Nie dane mi było skończyć bo w połowie dwunastu przybiegł zziajany krasnolud. Stanął, odetchnął głęboko kilka razy i wysapał:

- Król ich wzywa. 

Krasnoludy coś mruknęły a Synir wstał. Ja podciągnęłam się, weszłam na gałąź, podeszłam do pnia drzewa i zaczęłam schodzić, śliskie drewno nie było ułatwieniem, więc raczej ześlizgnęłam się niż zeszłam. Stanęłam lekko na ziemi i spojrzałam na krasnoludów. 

- Idziemy. - powiedział jeden żywo, siedział jak dotychczas znudzony zresztą krasnoludów. 

Jeden podszedł do mnie od tyłu, drugi do Synira. 

- Klękajcie. Musimy zawiązać wam oczy, nie chcemy tu potem niechcianych gości. 

Tak więc uklękłam, Synir również. Krasnoludy zawiązały nam oczy czarnymi chustkami śmierdzącymi jakimś ostrym trunkiem, po czym związali nam ręce tak jak poprzednio. Wstaliśmy, pociągnęli nas na przód a my szliśmy dosłownie na ślepo. Zaprowadzili nas na skraj lasu i wkroczyliśmy do gór chrzęszcząc na śniegu. Podłoże zmieniło się na bardziej kamieniste, strome i śliskie. Szłam podnosząc wysoko nogi, by się nie wywalić. Czasami śnieg wydawał się nie do przebrnięcia. Raz sięgał mi do połowy brzucha... chyli krasnoludy były już przykryte po czubki głów, ciekawe jak się tu odnajdywali.  

Nie wiem ile szliśmy. Z opaską na oczach można stracić poczucie czasu. 

- Stać. - usłyszeliśmy krasnoluda. - Klęknijcie. 

To też zrobiliśmy, rozwiązali nam oczy, ale ręce pozostawili związane. Wstaliśmy. 

Znajdowaliśmy się na jakimś wysokim wysunięciu skalnym. Pod nami w dolinie rozciągało się miasto...wielkie miasto całe śniegu. Chodziło tam mnóstwo krasnoludów. Kobiety, mężczyźni, dzieci. Usłyszałam cichy jęk Synira. No tak w końcu ma lęk przestrzeni. 

CorvusOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz