Rozdział dziewiętnasty

321 29 22
                                    

Życie potrafi zaskakiwać i lubi przekonywać o tym wszystkich jego uczestników – a więc żywych ludzi. Zwłaszcza takich, którzy z jakiegoś powodu podpadli życiu i wszechświatowi. Być może swoją ignorancją, być może niemiłym zachowaniem. Ewentualnie po prostu życie i wszechświat (jak powszechnie wiadomo najlepsi przyjaciele Boga, w którego Jean nie był pewny, czy wierzy) lubili podczas partyjki szachów przy kubku Earl Grey lub kieliszku czerwonego wina spojrzeć na maleńką Ziemię wiszącą gdzieś w przestrzeni kosmicznej, powiększyć sobie widok na Niemcy, a konkretnie Berlin, i śmiejąc się w dosłowne niebogłosy, pstryknąć palcami, wywracając dotychczasowe przekonania i postrzeganie rzeczywistości biednych, francuskich nastolatków do góry nogami. Niemniej jednak nieważne czy obecna sytuacja i pewne odkrycia Kirschteina stanowiły piękną karę za złe sprawowanie, czy może były zwyczajnym popisem brutalności i kaprysów życia, wszystko to sprowadzało się do jednego i to bardzo smutnego stwierdzenia. Cóż, jego smutek to rzecz jasna kwestia względna, ale dla Jeana – przynajmniej na ten moment – sytuacja ta nie uśmiechała się do niego. A nawet jeśli, to uśmiech ten epatował ironią i sarkazmem i to wcale nie cieszyło blondyna.

Kirschtein wierzył kiedyś, że każdy człowiek ma pewne ramy i cechy, które nigdy się nie zmienią. Być może wynikało to z jego pewności siebie, ale naprawdę miał pewność, iż cokolwiek by się nie działo na świecie, niektóre elementy życia każdego homo sapiens zostaną takie same na zawsze. Teoria nietykalności duszy, bo tak mógł to nazwać, waliła mu się jednak właśnie pod nogami, a on sam mógł jedynie patrzeć na jej rozlatujące się gruzy i płakać nad swoim losem. Okazuje się bowiem, że jeśli Jean bardzo czemuś zaprzecza, to życie zawsze przychodzi ze śmiechem na ustach i wykorzystując swoje zdolności twórcze, robi coś dokładnie na przekór biednego Francuzowi. Istniała też opcja, że życie nudziło się, grając non stop w swoje szachy z wszechświatem i popijając Earl Grey, więc w wolnej chwili wysyłało w kierunku Kirschteina falę wątpliwości.

Albo nic z francuskich przemyśleń z dnia dzisiejszego nie miało sensu, bo wszystko to po prostu się stało i żadna siła wyższa nie miała na to wpływu.

Jean już sam gubił się w tym wszystkim i niczego nie rozumiał. Znaczy się, rozumiał, ale nie chciał rozumieć i nie rozumiał samej koncepcji rozumienia. Może po prostu za dużo ostatnio myślał? Wydawało mu się, że chciał wrócić do początków, ale z drugiej strony wcale nie – wolał jednak przyszłość, której nigdy wcześniej sobie nie wyobrażał. Wolał siedzenie blisko niego, wolał mierzwienie jego włosów i słuchanie muzyki z przygotowanej przez niego playlisty. Nie chciał początków, gdzie nie znali się tak dobrze – chciał tego, co kiedyś napawało go brakiem rozumienia i poczuciem wyższości. To wszystko było tak trudne, że nawet nie chciał o tym myśleć, ale inaczej nie umiał sobie poradzić. W końcu nawet jeśli nie chciał o tym myśleć, to wszystkie jego myśli tak czy tak skupiały się na Bodt'cie i nic nie wskazywało na to, że szybko się to zmieni.

- Jesteś zauroczony w Marco?! – pisnął cicho Armin, patrząc zszokowany na swojego przyjaciela, który właśnie wpatrywał się w jeden z budynków w centrum Berlina z wyrazem porażki w oczach.

- Oui! – odparł dalej Jean po francusku. Przejechał ręką po twarzy i westchnął głęboko. – Nie, nie rozumiem tego.

- Widzę przecież, że rozumiesz. W sumie nie dziwi mnie to nawet, ostatnio zachowywałeś się, jak przy Gabrielle, Juliette, Thérèse...

- Daj spokój, Armin, to stare czasy – warknął Kirschtein.

- Zdecydowanie stare, skoro teraz podoba ci się Marco – mruknął Arlert z uśmiechem na ustach.

Blondyn jęknął cierpiętniczo. Czemu to musiało spotkać go? Przecież on zawsze lubił kobiety – wszystkie piękne dziewczyny należały do niego, bo je zachwycał. (Przynajmniej tak twierdziło jego ego). Nikt, kto znał Jeana, nie pomyślałby, że w jego sercu może zamieszkać piegowaty Anglik. Nawet sam zainteresowany by o tym nie pomyślał! Bodt zdecydowanie nie był dziewczyną – choć nie żeby Kirschtein sprawdzał, ale znał swojego przyjaciela, a on nigdy nie przedstawiał się jako przyjaciółka. Wynikało z tego, że Francuz wcale nie był tak heteroseksualny, jak myślał przez całe życie i ten fakt trochę go załamywał, bo nastolatek nie lubił nie mieć racji. Poza tym, znalezienie się po drugiej stronie muru wcale mu nie pasowało. Nie miał co prawda już problemu z relacjami jednopłciowymi, ale żeby samemu w jakiejś być? Jean czuł się przegranym w walce z własnymi uczuciami, których niestety nigdy nie umiał kontrolować i teraz bardzo tego żałował. Jedyny plus tej sytuacji to słowa Mikasy, wypowiedziane gdzieś w środku marca, kiedy Marco go unikał. Aktualnie jeszcze bardziej nie dawały mu spokoju niż wtedy i wypełniały go do tego okropną nadzieją, której wcale nie chciał jako Jean. Natomiast jako niepoprawny romantyk jak najbardziej.

WymianaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz