Poruszam się sennie. Jest mi jakoś tak nadzwyczaj przyjemnie i błogo. Szczerze mówiąc nie pamiętam kiedy ostatni raz się tak czułam, bo ciągle jestem albo na kacu, albo wiecznie niewyspana przez ślęczenie nocami nad robotą, która zdaje się nie mieć końca. Mogłabym wprawdzie darować sobie mecze i jakoś zgrabnie wymiksować się z tego siatkarskiego świata, dzięki czemu zyskałabym na pewno odrobinę czasu, ale mam do tego zbyt wielki sentyment, by po tylu latach tak po prostu odpuścić. Zresztą, podświadomie chyba ciągle liczę na to, że ktoś kiedyś zobaczy mój tekst, zadzwoni i zaproponuje mi pracę, o jakiej zawsze marzyłam.
Uśmiecham się do siebie, leniwie dryfując po ocenie moich marzeń. Promienie słońca łagodnie muskają moją twarz, ale coś mówi mi, że to wcale nie one dają to miłe ciepło, które czuję teraz na swoim ciele. Odruchowo robię głęboki wdech. Kiedy w moje nozdrza wdziera się świeży, piżmowo–cytrusowy zapach, uchylam powieki i ze zdziwieniem stwierdzam, że leżę na kanapie, przyklejona do męskiego, wysportowanego ciała, z policzkiem ułożonym na twardym torsie i lewą nogą przerzuconą przez jego biodra. Unoszę nieznacznie głowę, by przekonać się, że to nie jest żaden durny żart mojego zmęczonego umysłu i niemal od razu tonę w zielonej głębinie, wpatrujących się we mnie z rozbawieniem tęczówek.
– Co robisz? – pytam, nie potrafiąc oderwać wzroku od jego wąskich ust, które układają się w cwanym uśmieszku, gdy wyciąga jedną dłoń spod głowy i odgarnia mi z czoła jakiś zabłąkany kosmyk.
– Czekam, aż ze mnie zejdziesz, Szarlotko – odpowiada z rozbawieniem, seksownie schrypniętym półgłosem, a ja przełykam z trudem i tłumiąc westchnienie, leniwie odklejam się od niego. Sama już nie wiem czego nienawidzę bardziej: Żelki czy jednak Szarlotki, którą namiętnie opychałam się, spędzając tu wakacje z Lilianą. Jej babcia piekła najpyszniejszą szarlotkę na świecie, a ja wchłonęłam jej takie ilości, że to aż dziwne, że nigdy nie poszła mi w boczki.
– Przepraszam – mruczę, siadając na brzeżku i poprawiając wysoki kucyk, by zająć czymś dłonie. Nie rozumiem skąd nagle we mnie taka nerwowość. Dawno już przecież nie jestem dziewicą, którą onieśmiela bliskość mężczyzny. – Napijesz się czegoś? – pytam, kierując się do części kuchennej, otwartej na salon. Pamiętam, że zamówiliśmy pizzę, włączyliśmy telewizor, rozmawialiśmy i... chyba urwał mi się film. Na trzeźwo, co jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło. Całe szczęście, że to tylko niegroźny Kędzior. Igor Kędziora, nasz przyjaciel z dzieciństwa, o którego istnieniu zdążyłam zapomnieć, bo nasze drogi rozeszły się, gdy wkroczyliśmy w świat licealistów. Nie spodziewałam się, że jeszcze kiedykolwiek go spotkam, a już na pewno nie sądziłam, że okrąglutki, pucołowaty chłopczyk, z uroczymi blond kędziorkami, okalającymi jego pulchną buźkę, a będącymi przedmiotem drwin i złośliwych docinek kolegów, wyrośnie na mężczyznę, na widok którego robi się sucho w ustach i morko gdzie indziej.
CZYTASZ
Układ prawie idealny
RandomKornelia Meyer to dobiegająca trzydziestki, zwariowana singielka, która od zawsze, zamiast za tłumem, wolała iść pod prąd. W dniu swoich 29-tych urodzin postanawia, że będzie miała dziecko zanim na jej liczniku pojawi się trójka z przodu. Idealnym k...