Rozdział 1

659 31 16
                                    

MADELINE

Przemierzałam gniewnie zatłoczone ulice Nowego Jorku próbując uciszyć galopujące serce, które za wszelką cenę chciało wyrwać się z mojej piersi. Co tak naprawdę było powodem telefonu ojca i kiedy stracił on swoje dobre poczucie humoru? Nie mógł być przecież taki głupi, by pakować mnie w aranżowane małżeństwo, szczególnie że wiedział, iż przez wiele lat walczyłam o swoją niezależność i ot tak nie zgodziłabym się na coś takiego.

Stanęłam przed jednym z wyższych budynków w mieście i przyjrzałam się połyskującemu napisowi na jego szczycie. Mój ojciec od małego marzył o tym, by usiąść na fotelu prezesa. Parę lat po moich narodzinach, Marquis McFeenly przejął firmę po moim dziadku i zasiadł w zarządzie McFeenly Industries, przodującej w tych czasach firmie marketingowej. Mną za to zajęła się mama, która postanowiła porzucić swoje marzenia, na rzecz prowadzenia domu. Od małego wpajano mi, że kiedyś to mój mąż obejmie władzę w firmie, gdyż ojciec nie miał męskiego potomka. Pieprzone stereotypy.

Wypuściłam głośno powietrze z płuc i skierowałam się w stronę obrotowych drzwi, które prowadziły do środka. Gdy znalazłam się już w pomieszczeniu, powitał mnie nieprzyjemny chłód. Mimo iż zbliżał się dopiero koniec kwietnia, w pomieszczeniu już działała klimatyzacja.

Dlatego też okryłam się mocniej wiosennym płaszczem i skierowałam w stronę ochroniarza, od którego miałam zamiar otrzymać przepustkę, umożliwiającą mi przejście przez bramki. Wzniosłam oczy ku niebu, z niedowierzaniem kręcąc głową, gdyż to co mój ojciec robił mogło podbiegać pod paranoję. Miał hopla na punkcie bezpieczeństwa i musiał sprawdzić każdego odwiedzającego, bez wyjątku

– Witam, przyszłam do pana McFeenlya – poinformowałam mężczyznę siedzącego za dębowym biurkiem. – Czy mogłabym otrzymać wejściówkę dla gości?

– A czy była pani umówiona? – zapytał niskim głosem, odrywając wzrok z ekranu komputera. – Jeśli tak to poproszę dokument potwierdzający pani godność.

Mogłam założyć się o swoją miesięczną wypłatę, że był tutaj nowy, ponieważ każdy kto pracował w tym budynku, wiedział kim jestem, a ja za to kojarzyłam większość pracowników. Jego twarzy jednak nie umiałam przywołać w swojej pamięci.

– Szef nie do końca się mnie spodziewa, ale jeśli poda mu pan moje nazwisko to powinien zgodzić się mnie wpuścić – odpowiedziałam, uśmiechając się do niego czarująco i podałam mu swój dowód osobisty.

Mężczyzna przyjrzał się nazwisku, lecz nic nie powiedział, tylko podniósł słuchawkę wewnętrznego telefonu i mruczał coś pod nosem, zapewne dowiadując się, czy miałam rację. Gdy ją odłożył, wskazał na pobliską księgę gości i poprosił bym się w niej wpisała.

Przez dłuższą chwilę, machając długopisem między palcami, zastanawiałam się jakie dane mam podać. Od dłuższego czasu używałam nazwiska mojej matki i takie też nosiłam przy sobie dokumenty. Wiedziałam też, że jeśli na kartce pojawi się „McFeenly", to cała firma będzie huczeć od plotek na temat mojej wizyty, szybciej niż zdążę wjechać na ostatnie piętro budynku. Z drugiej strony, większość pracowników wiedziała kim jestem, więc plotka i tak by się pojawiła.

Po przeanalizowaniu wszystkich „za" i „przeciw", postanowiłam, że na liście podpiszę się swoim nowym nazwiskiem. Przynajmniej dotrę spokojnie do jego biura, pomyślałam kreśląc kolejne litery w przeznaczonym do tego okienku.

– Miłego pobytu, panno Hooper – powiedział ochroniarz z uśmiechem, odrywając wzrok od mojego nazwiska. – Zapraszam na trzydzieste piąte piętro. Gabinet pana McFeenlya będzie znajdował się na wprost.

Hated HeirOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz