Sekcja

36 7 36
                                    

– Kim jesteś i skąd masz glejt? – zaczął nerwowo wójt. 

Jego idealnie zaplanowany porządek dnia zakłócił barbarzyński rębajło, który bez ceregieli wtargnął do jego biura. Przybysz strącił przy tym starannie ułożone i posegregowane kolorystycznie stosiki różnorakich dokumentów. Gdy nieznajomy rzucił cuchnący padliną wór na jego biurko, coś w nim pękło, wprowadzając panikę w jego zazwyczaj opanowane obycie. 

– Zadajesz niewłaściwe pytania, Jakubie Adebar. Przyniosłem ci łeb stwora, który terroryzował miejski cmentarz.

– Tam nie miał kogo terroryzować – oburzył się.

– Grabarz był innego zdania. Od rozkładających się zwłok cuchnęło całe Vattweir.

Wójt zaczął rozumieć z kim ma do czynienia. Stał przed nim jeden z tych zabójców i wykolejeńców, którzy nawet nie posiadali swojego domostwa. Wiedział też, że z takimi nie należy zadzierać.

– Co prawda na to monstrum zlecenia nie wystawiałem, lecz zważając na szkodliwość społeczną tego stwora, zapłacę Ci 10 orenów.

– Chyba śnisz – oburzył się Samuel. – To bydlę mało co nie pozbawiło mnie nogi. Żądam co najmniej dziesięciokrotnie wyższej oferty. 

Jakub Adebar pokornie kiwnął głową, po czym skierował się do sąsiedniego pomieszczenia. Przyniósł mały mieszek pełen brzęczących monet.

– No i to rozumiem – rzekł Samuel, warząc trzosik w dłoni.

***

Mijając obdrapane mieszkania, przechodziła ulicami Vattweir w stronę szpitala. Stary, solidny budynek pokryty był zielonkawym nalotem mchu. Wzdrygnęła się. Widok tego miejsca zupełnie nie przypominał lecznicy w świątyni.

– Glejt ma? – zapytał strażnik, nadymając swą małpokształtną twarz.

Bez wahania wyciągnęła zza pazuchy zwitek, który przekazał jej Grabarz. Na twarzy mężczyzny rysował się nieopisany wysiłek. Zastanawiała się jaki problem napotkał. 

– B-u-r-n-H-i-l-d-a – wydukał. Burnchilda to ty? 

– Nie – rzekła ozięble. – Jestem Brunhilda Hopkirk. A ty bardzo się starasz o stratę swojej pozycji. Codziennie pytasz o to samo. Odsuń się, jeśli łaska.

Spojrzał na nią, próbując rozpoznać medyczkę. Daremne były jego wysiłki, gdyż wypalony przez fisstech umysł nie był w stanie zakodować nawet tego, co jadł na śniadanie.

– Niech panna mi wybaczy – silił się na potulny ton. – Zapraszam do środka. – Gdy tylko nacisnęła dłonią na mosiężną klamkę, zatrzymał ją. Serce podeszło jej do gardła. 

– Ejże, wy medycy nie jesteście nieśmiertelni. Gdzie szmata na twarzy?

– Oh, tak myślałam, że o czymś zapomniałam – skłamała, mając nadzieję, że nie zauważył jej uszu, płonących czerwienią.

– Trzymaj. – Podał jej kawałek szmatki z przeplecionym obustronnie rzemykiem. 

Przeszła przez szpitalny próg i wprost oniemiała. Warunki tego miejsca wołały o pomstę do Melitele. Na posadzce co rusz walały się zużyte strzykawki i kompresy.  Stąpając ostrożnie, skierowała się w stronę pomieszczenia, które wedle jej wiedzy, powinien być do wyłącznego użytku personelu.

Szpital? Ktoś, kto tak nazwał to miejsce, musiał być ślepy albo bratem bliźniakiem strażnika – powiedziała w myślach. 

Dźwięki potęgowane przez echo zimnych, wysokich ścian przyprawiały ją o dreszcze. Jęki chorych zagłuszały nawet jej myśli.

Wiedźmin: Samuel [Korekta]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz