Rozdział 3

540 57 48
                                    

Posiadaliśmy tylko siebie nawzajem. 

I zamierzaliśmy żyć dzień po dniu. Tak po prostu.


        Wiecie jakie to uczucie, gdy siedzicie z głową spuszczoną w dół, trzymając dłonie między kolanami i czekacie na reprymendę, wiedząc, że w rzeczywistości nie zrobiliście niczego złego?

        Ja znałam to bardzo dobrze.

        Annabelle często była na mnie zła, zazwyczaj za rzeczy, które z pozoru wydawały mi się całkiem nieszkodliwe. Rzadko robiłam coś, co nie wzbudzałoby jej niezadowolenia. To w domu, z moją matką nauczyłam się, że dosłownie wszystko można było zrobić źle, a kara nigdy mnie nie omijała.

        Dlatego też nigdy nie prosiłam, by przestała. Nie miałoby to żadnego sensu, a jedynie wpędziłoby mnie w jeszcze większe kłopoty.

        Obecna sytuacja jednak nieco się różniła od tej, do której byłam przyzwyczajona.

        Wtedy musiałam powstrzymywać drżenie spowodowane strachem, teraz trzęsłam się z zimna. W „domu" wiedziałam, że rozmowa z Annabelle nigdy nie kończyła się dobrze, a teraz, być może naiwnie czułam, że nie groziło mi nic złego.

        Chłopak ewidentnie był na mnie zły, gdy siłą zabierał mnie z powrotem do domku. Przez cały ten czas krzyczał, jak bardzo nieodpowiedzialna jestem i jak głupie było to z mojej strony. Być może wspomniał również o tym, że prędzej oboje nas wykończę, niż zostaniemy znalezieni. Nie dał mi nawet sekundy na wyjaśnienie, zakładając, że poszłam na zewnątrz ze zwykłego kaprysu.

        Teraz siedziałam na kanapie, szczelnie owinięta kocem, a on niestrudzenie szukał czegoś w szafkach.

        Lana – właśnie tak postanowiłam nazwać psa, który okazał się suczką – siedziała wiernie u moich stóp, a ja nie mogłam nadziwić się, jaka była wierna wobec obcej osoby.

        I chociaż teoretycznie nie miałam powodu, to było mi smutno. Jeśli do tej pory miałam jeszcze jakiekolwiek nadzieje na zawiązanie dobrych relacji z moim towarzyszem, teraz przestałam w to wierzyć.

        Najwyraźniej miał mnie za idiotkę, a ja nie byłam osobą, która umiała przekonać innych o swojej wartości. Byłam tą, która zawsze stała cicho z boku i pozwalała, by opinia, którą ktoś o mnie miał przyległa do mnie i nigdy nic z tym nie robiłam.

        Tak było łatwiej.

        Mniej bolało.

        Dlatego tym razem też nie zamierzałam nic robić z jego zdaniem na mój temat. Nawet jeśli mielibyśmy mijać się przez wiele tygodni lub miesięcy. Bo było łatwiej...

        Na szczęście lub na nieszczęście, ja również myliłam się w swoim osądzie, a nieznajomy wcale nie był na mnie aż tak zły. Ewentualnie był w stanie pozbyć się swojego gniewu szybciej niż bym pomyślała.

        Gdy wreszcie znalazł to czego szukał, podszedł do mnie, klękając przede mną na starym dywanie. Mocniej zacisnęłam dłonie na udach, denerwując się jego przytłaczającą bliskością.

        Zachowując ciszę, ukradkiem obserwowałam, jak otwiera czerwoną, plastikową apteczkę. Poczułam się jakoś lepiej, ale i tak nie zamierzałam się odzywać, dopóki sam nie zacznie rozmowy.

        Wolałam się nie kompromitować po raz kolejny.

        – Możesz unieść głowę? – odchrząknął, delikatnie dotykając mojego podbródka.

Na skraju nigdyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz