the eighth shade of carnation;

56 5 0
                                    

Harry obudził się w swoim łóżku, choć wcale nie chciał pamiętać niczego sprzed chwili w której się w nim znalazł.

Chłopak stoczył się z posłania, oblany potem, zaciskając palce na udach, otwierających się i boleśnie rozdzierających jego skórę, nim spłynęły ciemną krwią skazując chłopaka na krzyki i drapanie podłogi, gdy próbował jakoś ukoić swój ból.

Sfrustrowany, uderzył pięścią w biurko stojące obok, w myślach przywołując szatyna, który zapewne siedział teraz w łazience, przesuwając ostrzem po swojej aksamitnej skórze, z obrzydzeniem myśląc o Harrym, na którego był skazany już na zawsze, a który chciał się pieprzyć w klubowej toalecie po kilku tygodniach znajomości, przyznając przy okazji że jest w chłopaku zakochany.

Brunet schował twarz w dłoniach, nie mając już nawet siły na szloch.

Był w tej chwili zły. Był wściekły na siebie, za to jakim był człowiekiem. To była jego wina, że był obsypany kwiatami. To jego wina, że pozwolił na to Louisowi.

Która bratnia dusza tak robi?

Kto znajduje człowieka idealnego - dobrego i pięknego, po czym po prostu pozwala mu cierpieć w samotności, bo Harry nie sądził że Louis nie próbował nigdy nie rozwiązać tego w inny sposób.

W złości chłopak nie przejmując się przebraniem z wczorajszych bokserek w których spał, czy prysznicem, o który błagały jego włosy, ruszył w stronę łazienki i spojrzał jeszcze raz na te wszystkie martwe róże, choć nie na tyle duże, by nie móc swobodnie schować ich pod luźnym swetrem, to tak by pozwolić Harremu niemal fizycznie zobaczyć Louisa klęczącego na kafelkach i przeciągającego żyletką po swojej skórze, czy poczuć tamto odrętwienie, jakie przeszło jego ciało, gdy krew chłopaka kapała na jego kark.

Drżące ręce, czy oddech, który wypalał płuca bruneta, a którego absolutnie nie mógł opanować, wydawały się niczym przy całym natłoku myśli i emocji, gdy naraz uświadamiał sobie każdy moment w którym Louis się ranił, a on był tuż obok, zupełnie nieświadomy.

Palenie zioła u Zayna, te wszystkie domówki czy imprezy, gdy budził się w nocy z krzykiem, zaciskając palce na rozdzierającej się skórze...

czy chociażby dzień gdy składał podanie na studia.

Harry bezskutecznie otarł łzy, zbierające się w kącikach jego oczu, gdy po chwili zalała je fala nowych, beztrosko spływających po jego twarzy, bo dokładnie pamiętał ten dzień.

To był pierwszy raz, gdy na jego skórze pojawiły się jakiekolwiek kwiaty.
To były malutkie różyczki.

Były soczyście czerwone i wyrosło ich zaledwie kilka. Harry uważał że pomimo głośnego syku, jaki go kosztowały, były piękne.

Gdy spotykał się wtedy z przyjaciółmi, z dumą pokazywał im dwie, urocze róże na jego nadgarstku, nie rozumiejąc ich współczujących spojrzeń.

Teraz, kilka lat starszy Harry, pociągał nosem, przełykając gorzką gulę w gardle, patrząc na uschnięte róże, które kiedyś uważał za tak piękne.

To była jego wina. On do tego dopuścił.
On nic nie zrobił, gdy widział rany pod koszulką szatyna, gdy ten rozciągał się na trawie.
On nigdy nie spytał, dlaczego chłopak cały rok nosił długie rękawy. On pozwolił Louisowi tak cierpieć, mimo że był tuż obok.

I to on sprawił, że piękne kwiaty, pięknego Louisa zaczęły usychać na jego skórze coraz bardziej z każdym dniem, w którym zaczynał ich nienawidzić...

❝ dead flowers on your arms ❞Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz