Rozdział 11

24 5 15
                                    

Kolejny dzień, przyniósł nowe wieści, ale tym razem od Jane. O poranku doszło miłe, zaskakujące zaproszenie na piknik od jej rodziców. Było ono zwięzłe i napisane ładnym stylem, zapewne przez jej ojca. Ojca, ponieważ jej matka nie należała do najbardziej oczytanego grona osób, jakie znałam. Była ona bardziej ładna niż mądra.

Panno Grant,

Mamy przyjemność zaprosić Ciebie na przyjacielski piknik, który odbędzie się jutro u nas w ogrodzie. Pogoda jest świetna, robi się coraz cieplej, a i Jane się ucieszy. Zapraszam również panią lady Grant, Twoją matkę, jeśli ta wyrazi chęć przybycia.

Pozdrawiamy i liczymy na obecność,

Knightley'owie

Po przeczytaniu zrobiło mi się bardzo miło, że mnie zaproszono. Czułam, że był w tym nacisk od Jane i że pewnie poprosiła o to ojca. Niemniej jednak oczywiście już zawczasu zaczęłam czynić przygotowania do wizyty. Był środek kwietnia, czyli jednego z najbardziej zdradliwych miesięcy. Wystarczyło się ubrać trochę za słabo i już się chorowało. Wyjęłam z szafy pelerynę i suknię z grubszego materiału, obszywaną futerkiem. Uznałam, że będzie to idealny komplet. A co do matki, nie liczyłam, że porzuciłaby swoje przysłowiowe cztery ściany dla siedzenia z ludźmi, których kiedyś nazywała przyjaciółmi. Tak naprawdę nie pamiętałam, kiedy ostatnio widziałam moją matkę w ich towarzystwie, ale pewnie było to w czasach, kiedy żył jeszcze mój brat.

W każdym razie powiadomiłam ją o zaproszeniu, ale nie robiłam sobie nadziei na to, że pójdzie tam ze mną. I słusznie założyłam, bo kiedy weszłam do jej pokoju zastałam ją w stanie takiej samej apatii, co zwykle. Nic się nie zmieniło od ostatniego razu, kiedy z nią rozmawiałam. Była równie smutna, zmęczona i bez życia, co zawsze. Tylko czubek głowy wystawał spod kołdry, a obok łóżka, na półeczce stało kilka flakoników po lekach. Obrzuciłam pomieszczenie wzrokiem i bezradnie wyszłam stamtąd, czując, że wszystkie starania, jakie bym podjęła, nic by nie dały – dla mojej matki nic nie miało już znaczenia. Dla niej ostatnim dzieckiem, na którym jej zależało i dla którego miałaby ochotę i siłę się podnieść, był mój brat znajdujący się na drugim końcu świata. Mnie natomiast uznawała bardziej za mieszkankę i opiekunkę domu, którym niegdyś to ona sama rządziła. Nigdy przecież nie urodziła mnie chłopcem, jak więc mogłaby mnie kochać tak samo, jak ich?

...

Następnego dnia, już wyszykowana podjeżdżałam pod dom państwa Knightley. Pogoda była wymarzona jak na piknik – słońce świeciło samotnie na czystym niebie i tak naprawdę tylko wiatr mógł przypominać, że mamy początek wiosny.

Weszłam do środka ich domu i nie czekając na pokojówkę, sama szybko zarzuciłam płaszcz na wieszak. Tak często bywałam w domu Jane i na odwrót, że nie było sensu bawić się w te dobre obyczaje. Kiedy zdejmowałam kapelusz, na moment przed wejściem do środka, zdało mi się, że usłyszałam głos męski. Ale nie głos, jaki znałam, bo nie był to głos pana Knightleya. Nie był tak donośny jak jego, ani nie był to też głos Vincenta, o którym pomyślałam w następnej kolejności. Głos ten był wyraźny i należał do jakiegoś młodzieńca. Wychyliłam się ostrożnie zza futryny, zaglądając do salonu i dostrzegłam, że na kanapie, w towarzystwie matki, siedzi Jane – och, jaka bezradna! Na tej sofie wyglądała jak siedem nieszczęść, skulona i wyraźnie niezadowolona. Za to jej matka, która uporczywie tkwiła przy jej boku, wymachiwała wdzięcznie wachlarzem i uśmiechała się zza niego. Ale do kogo? Kto taki musiał stać za tą ścianą? Kilka chwil później usłyszałam inny głos męski, tym razem na pewno pana Knightleya.

- Bardzo miło nam się z tobą gawędzi, panie Lancester. – Powiedział pogodnie gospodarz.

- Mnie również, sir.

Razem w nieszczęściuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz