Rozdział 10

24 6 10
                                    

Minął tydzień, a Vincent wyjechał na wschód załatwiać sprawy dotyczące skradzionych pieniędzy. Afera o tym włamaniu rozniosła się już następnego dnia, niedługo po tym, jak same się o tym dowiedziałyśmy po operze. Wiele rodzin było poszkodowanych i niektóre, lokując wszystkie środki w jednym banku, pewnie straciły wszystko. To było przerażające. Dobrze, że dzięki roztropności pana Groola, ojca Vincenta, nie wszystko przetrzymywali w tym banku. Z nadzieją, że sprawy się ułożą i wyczekując listu od Vincenta, ja i Jane wierzyłyśmy, że wkrótce wszystko się pomyślnie rozwiąże.

Kilka dni później poszłyśmy w odwiedziny do pobliskiego sierocińca. Ja i Jane regularnie składałyśmy tam wizyty, doglądając, bawiąc się i zanosząc ciepłe koce i zabawki tym małym szkrabom. Było to pokazem naszych „bonnes manières", jak to często podkreślała matka Jane. W istocie jednak naprawdę lubiłyśmy odwiedzać to miejsce i robiłyśmy to zupełnie bezinteresownie, ba, nawet sprawiało nam to wielką przyjemność. Czasem widząc ile radości może dać dziecku kawałek ładnego ubrania lub na pozór zwykły, pluszowy miś, radowały nam się serca. Równie wielkim jednak i, niestety kontrastowym uczuciem, była świadomość, że dzieci te nie mają domu. Takiego prawdziwego domu. Żyją tutaj i mają wszystko wspólne, nic swojego – co akurat, moim zdaniem, było dobre, bo uczyło je od małego, że należy się dzielić. Ale jednak nawet te cztery kąty, karton zabawek i ubrań nie są w stanie zastąpić ciepła, jakie może dać kochająca rodzina; matka i ojciec.

Trzymałam na rękach jakąś śliczną, kilkumiesięczną dziewczynkę, którą nazywano Maggie. Była ona piękna, ale bardzo drobna, chociaż jej rączki były silnie zaciśnięte w piąstkę, trzymając mój palec w uwięzieniu. Maggie, niestety, jak się później dowiedziałam, miała smutną przeszłość. Jej rodzice porzucili ją tuż po jej narodzinach i zostawili w koszyku na progu sierocińca. Owinięta w podarty kocyk, dygocząca z zimna na ulicy w pierwszych dniach marca – tak opisywali jej historię. Opowieść ta, trzeba przyznać, łapała za serce, szczególnie że kiedy patrząc na nią teraz, widziało się tylko niewinnego, małego aniołka. Dziewczynka wkrótce zasnęła w moich ramionach tuż po tym, jak nakarmiłyśmy ją razem z pracownicą sierocińca.

Jane z kolei bawiła się z pięcioletnim chłopczykiem, na którego wołano Charles. Stroiła go właśnie w zieloną kamizelkę, którą przyniosłyśmy w worku z ubraniami, a ten w wielkim skupieniu i podziwie oglądał siebie w malutkim lusterku stojącym na szafie. Inne dzieci zebrały się wokół niego i dotykając materiału marynarki, cieszyły się, że znowu ktoś ofiarował im prezent. Dwie dziewczynki siedzące z boku, zaczęły dyskretnie zaglądać, co jeszcze może kryć się w środku tajemniczej torby, która leżała przy nodze Jane. Marzyły pewnie, że i o nich pomyślały „dobroduszne wróżki" (bo tak nas nazywano) i czy nie ma tam też i dla nich jakichś sukienek, lub kilku par rękawiczek.

Chłopiec po przejrzeniu się w lusterku zarumienił się, podniósł główkę i nieśmiało wybąknął słowa podziękowań, po czym wtulił się w Jane. Jej serce było przepełnione radością, a w oczach zgromadziły się łzy wzruszenia i tylko co jakiś czas, w chwili nieuwagi tej gromadki maluchów, wycierała je dyskretnie chusteczką.

Po dwugodzinnym pobycie w sierocińcu nasze serca były bardzo poruszone, a my same czułyśmy się wyjątkowo dobrze – nasze wizyty zawsze cieszyły dzieci. Nie tylko ze względu na prezenty, jakie im przynosiłyśmy, ale i też dzięki temu, że bawiłyśmy się z nimi, śmiałyśmy i opowiadałyśmy nowinki z miasta. Takie krótkie rozmowy bardzo polepszały im samopoczucie i przywracało wiarę w to, że za murami sierocińca życie biegnie dalej.

Wraz z Jane udałyśmy się wprost do mojego domu, aby odpocząć w salonie przy imbryku herbaty. Humor Jane jednak szybko uległ zmianie; tuż po wyjściu z sierocińca i jeszcze przez pewien czas, była widocznie zajęta myślami o dzieciach, ale później coś innego nimi zawładnęło. Siedziała jak struta, co nie umknęło mojej uwadze. Tak naprawdę to zachowywała się dziwnie nie od dzisiaj, a od grubo ponad pół roku, czyli mniej więcej od początku zimy. Chodziła zamyślona, jakby była w innym świecie. Najpierw myślałam, że to wynik zazdrości, że żaden młody dżentelmen do niej nie przychodził. Później pomyślałam, że może to przez jej niedawną chorobę, lub zmęczenie i stres. Powody te jednak nie wyglądały mi na wystarczające, szczególnie że każdy kolejny dzień wykluczał poprzednie domysły. Ale w końcu zdałam sobie sprawę, że przecież od dawna nie mówiła nic na temat pana Lancestera. Być może chodziło właśnie o niego? Musiałam to wybadać.

Razem w nieszczęściuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz