Rozdział 24

27 5 2
                                    

Mijały dni i tygodnie, a starałam się przyzwyczaić do nowego trybu życia. A tak naprawdę, to do całkowicie nowego życia. Od dnia kiedy wróciłam do Bath wszystko - na pozór takie samo - ale w moim punkcie widzenia zmieniło się diametralnie. Żaden dom, ani ulica nie wyglądały tak samo jak przedtem. Twarze ludzi, które oglądałam zza szyby pojazdu również wydawały mi się obce. Nie było mnie w domu dwa miesiące. Dwa długie, bolesne miesiące rozłąki od domu.

Kiedy przemierzałam na wózku ścieżki ogrodu i przyglądałam się kwiatom oraz alei, jaką pamiętałam z ostatniego spaceru, bardzo cierpiałam. Ostatnio kiedy tam byłam, czerwcowe słońce grzało mnie w plecy i siedziałam dokładnie tam, na tamtej ławce, która była w tamtym momencie pokryta pierwszymi zżółkłymi liśćmi i tkwiła samotnie pod drzewem. Byłam wtedy jeszcze nieświadoma tego, że to ostatni raz, kiedy mogę przejść tędy samodzielnie. Było to naprawdę okropne uczucie, które głęboko godziło mnie w serce. Co gorsza, im dłużej tam przebywałam, tym bardziej nie umiałam poznać tego miejsca. Wyglądało ono tak obco, jakbym nigdy wcześniej nie spędziła w nim ani godziny. Zupełnie tak, jakby przez te dwa miesiące ogród stracił swój blask i piękno.

Ból, jaki gromadziłam w sercu, zatrzymywałam dla siebie. Nie byłam nigdy zwolenniczką ukrywania uczuć, ale moi najbliżsi i tak już mieli tyle problemów, że nie miałam serca dokładać im swoich. Zwłaszcza, że z tymi moimi mogłam sobie jeszcze jako tako radzić. Ukojenia szukałam w czynnościach, które nadal mogłam wykonywać, a było to między innymi odwiedzanie sierocińca. Już tak dawno w nim nie byłam, że uznałam, że czas najwyższy to zmienić. Po drodze kupiłam kilka drobnych zabawek i ubrań i razem z Jane weszłyśmy do środka budynku. Był to początek października, więc dzieci potrzebowały cieplejszych ubrań.

Pracownice sierocińca gdzieś w tle nieudolnie starały się zagłuszyć szepty i ukryć ciekawskie spojrzenia maluchów na mój widok w wózku. Nie było to dla mnie nowością wiedzieć, że widok niepełnosprawnej osoby wzbudza różne emocje, jednak te dzieci jeszcze nigdy w życiu nie widziały najpewniej tego urządzenia. Zareagowałam spokojnie i uśmiechając się serdecznie złapałam jedną z pracujących tam kobiet za ramię, żeby pozwoliła pokazać mnie dzieciom.

- Czy to cię boli? – Nieśmiało zapytał Charels, chłopiec, któremu wręczałam szalik i czapkę.

Takie bezpośrednie pytanie zdziwiło mnie, ale nie mogłam zapomnieć, że otaczały mnie dzieci. Ale za to jakie rozumne dzieci. Z wielkim współczuciem przyglądali mi się jeszcze z okien, kiedy z Jane szłyśmy ulicą (no, a gwoli ścisłości ona szła, a ja jechałam). Nie byłyśmy u nich ponad cztery miesiące, czyli naprawdę szmat czasu. Dzieci miały więc prawo do zmartwień i pytań, bo nie wierzyły, że ich „dobrodziejki" z dnia na dzień o nich zapomniały.

- Nie, nie boli mnie. – Odparłam i dodałam po chwili. – Chociaż... Czasem doskwiera mi pewien problem.

- Problem? – Zaniepokoiła się jedna z dziewczynek z tyłu. – Jaki?

- Kiedy rano wstaję, służba musi pomóc mi się ubrać. Rozumiecie... Jest to nie tyle co denerwujące, jak smutne.

- Czemu? – Chórem spytali.

- Bo wolałabym móc ubierać się sama.

Dzieci westchnęły ciężko i pokiwali rozumnie główkami. Z szeregu wystąpił Charles.

- Ale to nic złego, że służba chce pomóc dobrodzejce, prawda? Wy jesteście dla nas zawsze i pomagacie nam jak tylko możecie. A co więcej, nie oczekujecie niczego w zamian.

Uśmiechnęłam się i spojrzałam na Jane poruszona. Ta powiedziała do chłopca, przytulając go do siebie.

- Mylisz się, bo czerpiemy z pobytu tutaj radość. Otrzymujemy od was najszczersze z możliwych uśmiechów i najczulsze z uścisków, jakie można sobie wymarzyć.

Charles uśmiechnął się rozumnie i przytulił do Jane, a następnie wrócił do grupki innych dzieci, by ktoś inny mógł do nas podejść po ciepłe ubranie.

Razem w nieszczęściuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz