Dwa tygodnie później przewieziono mnie do domu. Wreszcie wróciłam do Bath, po tak długiej rozłące z ukochanym domem. Byłam wtedy w bardzo złym stanie i nie chodzi tutaj o ból fizyczny, bo tego od pasa w dół wcale nie odczuwałam, ale o ból, jaki ciążył mi na psychice i nie dawał o sobie zapomnieć. Kiedy jechałam do domu, najgorsza była świadomość o tym, co mnie czeka na miejscu – nic nie będzie nigdy takie, jak przedtem.
...
Muszę jednak przyznać, że nie wszystko zmieniło się na gorsze. W tym całym okresie pełnym przykrych zmian jedna wyszła na dobre. Jadąc do domu, w myślach żartowałam sobie, że wyjdzie na to, że od kolejnej nocy nasz dom będzie mieścił dwie kobiety-warzywa - moją matkę oraz mnie.
Jednakże los postanowił i tutaj ze mnie zadrwić. Ku mojemu zdziwieniu, (bo kompletnie się tego nie spodziewałam), moja matka w dniu mojego przyjazdu powitała mnie u progu drzwi. Stała przy werandzie z rękoma rozłożonymi w powitalnym geście i twarzą tak wzruszoną, że ciężko to oddać. Nadal była wychudzona, co podkreślała jej czarna, wdowia suknia, ale wyglądało na to, że jej dusza, albo chociaż jej cząstka, powróciła z powrotem do ciała. Faktem było, że nadal co jakiś czas kręciło jej się w głowie, ale generalnie wyglądała lepiej, niż wtedy, gdy ją opuszczałam. Mój wypadek musiał obudzić w niej na nowo instynkt macierzyński.
Nasze powitanie było chyba najbardziej zbliżającą nas do siebie chwilą od lat. Ona, jakby odmieniona, nadal słaba, ale z jakąś dziwną wewnętrzną siłą, starała się o lasce trwać przy moim boku, kiedy Vincent wraz z naszym lokajem, panem Johnsonem, wnosili mnie na górę. Kiedy już bezpiecznie wylądowałam na korytarzu na piętrze, pierwszą rzeczą, która co rzuciła mi się oczy, były drzwi do salonu dziennego, czyli mojego ulubionego miejsca w domu. Z tęsknotą i radością przyglądałam się zamkniętym, białym drzwiom, aż wreszcie matka zauważywszy moje pragnienie, nakazała wprowadzić mnie do środka. Drzwi otworzono, a moim oczom ukazał się on - salon, który nie zmienił się ani trochę. Poczułam w jednej chwili tyle wspomnień napierających na mnie, że łzy samoistnie zaczęły mi płynąć. Vincent chwycił wtedy za rączki wózka inwalidzkiego, chcąc pomóc mi wjechać do środka, jednak zaraz krzyknęłam i kazałam mu przestać.
- Chcę zrobić to sama. - Wytłumaczyłam. - Proszę.
I puścił mnie, a ja ruszyłam. Kółka potoczyły się powoli, a ja zaczęłam wjeżdżać do środka. Nie chciałam, żeby ktokolwiek zabrał mi przyjemność przekroczenia progu tego pomieszczenia. Było ono dla mnie zbyt ważne, pragnęłam zrobić to sama. Chwilę później byłam już pośrodku salonu i przyglądając mu się uważnie, wyraziłam cichy okrzyk radości.
Od regałów z książkami, po stolik do kawy, gdzie tyle razy rozmawiałam z Jane i z Vincentem, wszystko to starałam się omieść wzrokiem i nasycić stęsknione oczy. Można było nazwać mnie melancholyjną w tamtej chwili, ale widok garstki mebli i tych ukochanych czterech ścian był dla mnie bardzo osobistym przeżyciem.
Pomimo wszystko, ciągle pozostawało jedno miejsce, którego jeszcze nie widziałam.Obróciłam się wokół własnej osi i nabrałam kurs na okno. Promienie słońca wesoło wchodziły do środka, przez co cienie najwyższych drzew z ogrodu tańcowały na podłodze.
- Niewiarygodne... - Wyszeptałam, wręcz pochłaniając wzrokiem widok.
- Co takiego? - Zapytała Jane i podeszła bliżej, kładąc mi rękę na ramieniu i również spoglądając w okno.
- Nic się nie zmienił. – Odparłam jednym tchem. - Z dołu wyglądał tak inaczej, tak obco, a tutaj... Wszystko jest takie, jakie było.
Obróciłam się i przysunęłam bliżej Jane. Uścisnęłam jej dłoń i poprosiłam ruchem głowy, aby podszedł do nas Vincent.
- Chcę wam podziękować. - Powiedziałam, trzymając oboje za ręce. - Nie macie pojęcia, ile dla mnie znaczyła wasza obecność i troska w ostatnich tygodniach i miesiącach.
- Emily, nie możesz nam dziękować, bo robiliśmy to dla ciebie! - Wykrzyknęła Jane. - Z własnej woli, dla ciebie, naszej najdroższej przyjaciółki!
- Dokładnie, Jane ma racje. - Poparł ją Vincent. - Nie myśl, że byłaś ciężarem. Nigdy nie byłaś.
Bez słowa uściskałam jeszcze mocniej ich dłonie, na co oni odwzajemnili uścisk.
- Tobie również dziękuję, matko. - Zwróciłam się po chwili do starszej kobiety, która ciągle stojąc przy wejściu, opierała się o laskę. - Dziękuję ci za wszystko.
Ta uśmiechnęła się dobrodusznie i skinęła głową, po czym wyszła ze słowami na ustach.
- Zostawiam was samych, macie pewnie dużo spraw do omówienia.
Kiedy już wyszła, a my zostaliśmy sami, przez dłuższą chwilę w ciszy wpatrywaliśmy się w okno, podziwiając ogród. Było tam naprawdę pięknie. Nie znam osoby, która mogłaby się ze mną nie zgodzić. Zapanowała taka magiczna, niezwykła atmosfera. Nasza trójka - bliższa sobie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, bo w końcu już każde z nas zaznało jakiejś straty lub życiowej katastrofy - Vincent stracił rodziców, Jane straciła wolność i możliwość wyboru. A ja straciłam... No cóż, sprawność.
- Napijemy się herbaty? - Zaproponowałam nagle, jak zwykłam to robić zawsze, kiedy u mnie byli.
Oboje uśmiechnęli się i jednocześnie kiwnęli głowami.
- O tak, imbryk herbaty to to, o czym marzę!
Rozmawialiśmy tamtego dnia długie godziny o wszystkim i o niczym. Na pierwszy ogień poszły sprawy przyziemne; wypytywałam Jane o zmiany, jakie zaszły w miasteczku, a ta zaraz wszystko mi opowiedziała. Na tych informacjach zyskał też Vincent, który przez wzgląd na mnie nie opuszczał szpitala na odległość dalszą, niż kilkanaście metrów.
Tematy wędrowały od jednego do drugiego, aż wreszcie poruszono jeden - konkretny - na pozór uśpiony i zapomniany, ale ciągle budzący silne i przykre wspomnienia.
- Nadal żadnych wieści od pana Lancestera? – Zapytałam wprost Jane.
- Ani jednej. – Odparła.
- Zaraz, zaraz! – Vincent się jakby ożywił i odstawił filiżankę na bok. – Czy pan Lancester zamierza zerwać zaręczyny?
Jane milczała i nie wyglądało na to, że miała ochotę zabrać głos w tej sprawie. Unikała tematu pana Lancestera jak tylko mogła. Powód tego – chociaż znany, bo była nim czysta niechęć i odraza, a jednak... Miałam nadal pewne wątpliwości, czy faktycznie nie zaczęła czegoś do niego czuć.
- Podobno pojawiły się pewne komplikacje na tle rodzinnym. – Powiedziałam wreszcie, zaspokajając ciekawość Vincenta. – Wychodzi na to, że hrabia Lancester nie da tak łatwo wejść Jane do rodziny.
- A więc istnieje możliwość, że ślubu nie będzie? – Zapytał, dwukrotnie bardziej radosny.
- Nie wiadomo. – Ukróciła Jane ponurym głosem. – Ja nie mam na to nadziei. Pan Lancester wydawał się być zdecydowany, kiedy mi o tym mówił. Sądzę, że niebawem powróci ze zgodą ojca.
Zapadła ponownie dłuższa chwila ciszy, aż Jane przerwała ją, wstając i deklarując, że nie czuje się za dobrze. Wyznała, że wolałaby jechać już do domu i położyć się, bo ponownie dokucza jej migrena. Vincent na jej słowa natychmiast zaproponował możliwość eskortowania jej, bo niebawem miało robić się ciemno, ta jednak stanowczo odmówiła i podziękowała. Kwadrans później wyszła i niedługo po niej do swojego domu wrócił też Vincent.
Jane stała się dla mnie zagadką. Jej ciągła migrena bardzo mnie martwiła. Przez stres i ogrom otaczających wydarzeń przestała zupełnie dbać o siebie. Nie byłam jednak co do jednego pewna – czy jej stan można nadal było tłumaczyć jej przyszłym małżeństwem, czy może tym, że może się okazać, że nie dojdzie ono do skutku. Te dwa miesiące rozłąki musiała wytrzymać bez ramienia przyjaciela do wyżalenia się, zbliżyło ją więc to do pana Lancestera. Coraz częściej w mojej głowie pojawiały mi się myśli i pewne przypuszczenia... Ale czy mogły okazać się prawdą? Czy Jane zaczęła kochać swojego narzeczonego?
CZYTASZ
Razem w nieszczęściu
Fiksi Sejarahpoczątek XX wieku, Anglia. Trójka przyjaciół wiedzie spokojne życie w Bath w hrabstwie Somerset. Ich niezakłócony wcześniej spokój psuje jednak nieoczekiwane wydarzenie na jednym z bali - nikt nie przypuszczał, że pojawienie się tajemniczego, szarm...