Co mogłaby powiedzieć osoba, która w wyniku wypadku straciła sprawność? Czy byłaby w stanie znieść tę wiadomość z godnością i bez cienia rozpaczy? Czy byłaby w stanie ot tak, od zaraz, pogodzić się z losem? A gdyby dodać, że tą nieszczęsną istotą jest kobieta? Co wtedy? Jakie możliwości i perspektywy się przed nią rozciągały? Odpowiedź jest prosta, ale nie każdy umie ją odszukać w głębi swojego serca. Odpowiedź ta brzmi, że zależy to od osoby.
Dla przykładu, bo jestem pewna, że mi nie wierzycie, gdyby kobieta, której jedynym celem i priorytetem byłoby korzystne zamążpójście, doznałaby takiego wypadku, załamałaby się. Jej życie najpewniej przestałoby mieć sens. Jej niepełnosprawność zmniejszyłaby znacząco zainteresowanie płci przeciwnej jej osobą, ponieważ uchodziłaby za chorą. Po takim bólu i ze świadomością, że już nigdy nie będzie się adorowaną, kobieta z przykładu wyżej, mogłaby zrobić dwie rzeczy; pierwszą, najbardziej banalną, najłatwiejszą – rozpaczać i użalać się nad swoim nieszczęściem. Taka kobieta, po przykładowych dwóch latach zwiędłaby, nie chcąc wychodzić z domu i widywać się z kimkolwiek w obawie przed pełnym współczucia, ale jednak kłującym wzrokiem innych ludzi. Bałaby się wyjść do przyjaciół i unikałaby wyjść poza dom. Zbrzydłoby jej przebywanie na świeżym powietrzu, ponieważ wiedziałaby, że już nigdy nie mogłaby postawić nogi na tej zielonej trawie i przejść się ścieżką samodzielnie.
Drugą rzeczą, jaką mogłaby zrobić taka kobieta, jest akceptacja. Akceptacja – czyli pogodzenie się z wydarzeniem w miarę możliwości czasu i usposobienia. Płakałaby, użalała się tak samo, jak ta pierwsza, ale w tym wypadku po morzu łez przyszłoby to piękne uczucie wolności. Już raz a dobrze i na zawsze zostałaby pozbawiona możliwości zmuszenia się do czegokolwiek. Mogłaby robić to, co chce i tylko to, co chce. Nie musiałaby się sztucznie wdzięczyć przed tymi bogatymi dżentelmenami w celu upolowania jakiegoś, a w zamian za to, skupiłaby się na swoich pasjach i zainteresowaniach. Taka kobieta, dysponowałaby nieograniczonymi pokładami wolnego czasu i ogólnej wolności. Cieleśnie byłaby może trochę ograniczona, ale za to duszą, mogła być wszędzie, gdzie pragnęła. Taka kobieta, mogłaby osiągnąć wszystko – oczywiście, gdyby tylko tego chciała. I myślę, że tą kobietą, jestem ja, chociaż na początku się na to nie zanosiło.
Pewnego poranka w szpitalu, kiedy jeszcze byłam sama w pokoju, obudziłam się i zapragnęłam wstać i podjeść do okna. Miałam dość ciągłego siedzenia i leżenia, nikt nie pozwalał mi wcześniej wstawać i pilnowano mnie bardzo surowo, żebym tego nie robiła. Jeszcze wtedy nie wiedziałam dlaczego aż tak bardzo się tego boją. Myślałam, że to przez to, że mogłoby mi to faktycznie zaszkodzić, ale tamtego poranka czułam się naprawdę tak dobrze, jak w czasach przed wypadkiem, więc uznałam, że nic złego nie może się wydarzyć. Jakże bardzo się jednak myliłam.
Rękami ślamazarnie ściągnęłam nogi na ziemię, bo jakoś samodzielnie nie mogłam nimi poruszyć. Nie zdziwiło mnie to jednak, bo sądziłam, że są tak zdrętwiałe od dwumiesięcznego leżenia. Następnie dotknęłam czubkiem palców stóp podłogę, której... Której nie czułam. Zdziwiłam się jeszcze bardziej, ale nie zwróciło to mojej uwagi na tyle, żeby się poważnie przejąć. Uznałam, że to w wyniku odrętwienia i długiego zasiedzenia. Pomyślałam, że jeśli to rozchodzę, polepszy mi się. Z takim zamysłem, wsparłam się na rękach o rant łóżka szpitalnego i dźwignęłam w górę, aż... A to był moment, ułamek sekundy i łup! Upadłam. Wylądowałam twarzą na zimnej podłodze, jeszcze nie rozumiejąc, czemu tak się stało. Ale już niebawem miałam się dowiedzieć. Zaczęłam się podnosić i wspierać na rękach, ale nogi, one się nie poruszały... Było to naprawdę okropne przeżycie, bo przecież miałam wrażenie, czułam, że nimi ruszam. Te jednak leżały bezwładnie, nawet nie drgnąwszy. Oczy zaszły mi łzami, rozejrzałam się bezradnie po pokoju i właśnie wtedy, w momencie najgorszego bólu, do środka wszedł jak co ranek Vincent z paczką smakołyków z piekarni za rogiem. Był uśmiechnięty i pogwizdywał pod nosem, kiedy jednak zauważył mnie na podłodze, zbladł i wypuścił torbę z pieczywem, która z hukiem upadła na ziemię. Rzucił się do mnie, pomagając mi się podnieść, a jedyne, co pamiętam, że udało mi się powiedzieć, były słowa: „Vincencie, przyjacielu..! Moje nogi! Nogi... Moje nogi..! One nie... One nie..! Vincencie..!"
CZYTASZ
Razem w nieszczęściu
Ficción históricapoczątek XX wieku, Anglia. Trójka przyjaciół wiedzie spokojne życie w Bath w hrabstwie Somerset. Ich niezakłócony wcześniej spokój psuje jednak nieoczekiwane wydarzenie na jednym z bali - nikt nie przypuszczał, że pojawienie się tajemniczego, szarm...