Rozdział 14

22 5 2
                                    

Czasem, żeby zmienić całe życie, wystarczy jedna chwila. Taką chwilą, był dla Vincenta wypadek Titanica. Minęło pół miesiąca a ból, jaki chował w sercu, nie malał. Nie wychodził z domu niemal w ogóle, nie odwiedzał już tak często mnie i Jane. Za to my odwiedzałyśmy jego, był to w końcu nasz obowiązek, jako prawdziwych przyjaciółek. Starałyśmy się w jakiś sposób zapełnić tę dziurę w jego sercu, która tak niespodziewanie powstała. Vincent widząc to, jak bardzo się staramy, chciał nam to ułatwić, bo było to często widać między innymi wtedy, kiedy starał się przy nas częściej uśmiechać i więcej mówić. Nie robił już tego jednak tak płynnie i naturalnie jak kiedyś. Pewnego dnia, zdołał wydusić jedno dłuższe zdanie, które zasługuje na wspomnienie go tutaj, gdyż było ono przepełnione miłością i szczerością.

- Jestem teraz zupełnie sam. – Powiedział z nutą żalu w głosie. – Zostałyście mi tylko wy. Nie mam już rodziców, nigdy nie miałem też braci, sióstr ani krewnych. Ale mam za to was, moje kochane, najdroższe przyjaciółki. Sam wolałbym oddać życie, niż kiedykolwiek widzieć was tak smutne, jak ostatnio z mojego powodu.

Po tych słowach wzruszyłyśmy się i równocześnie zaprotestowałyśmy, że już nikt więcej nie będzie umierał, po czym ujęłyśmy jego rękę. Dodałyśmy też, że jesteśmy gotowe być przy nim zawsze i na tak długo jak to konieczne, gdyż i on dla nas jest kimś ważnym, kimś, kogo nie da się zastąpić.

...

Pewnego majowego popołudnia do domu Jane zapukał ktoś, kogo ta miała nadzieje nie widzieć już nigdy więcej. Pan Robert Lancester powrócił z rodzinnego hrabstwa jak omen, który nie daje o sobie zapomnieć. W tak ciężkich chwilach oglądanie jego twarzy było ostatnią rzeczą, na jaką Jane miała ochotę. Mając jednak na karku matkę-kokietkę i ciążący odpowiedzialnością wzrok ojca, musiała go przyjąć. Spędziła z panem Lancesterem pełne dwie godziny, a później z całej tej wizyty zdała mi dosyć szczegółową relację. Okazało się, że jego głównym celem pojawienia się, było zaproszenie jej, jej rodziców i mnie, (jako jej przyjaciółki od serca), na bal do hrabstwa Cheshire. Jane była wzburzona taką propozycją – trwała przecież w żałobie po tragicznej śmierci rodziców Vincenta. Generalnie, cała Anglia nadal nie pozbierała się do końca po tych mrocznych wydarzeniach, a ten zadecydował, żeby wyprawić bal. To okrutne! – Pomyślałam i wykrzyknęłam po chwili z oburzeniem.

Jane tłumaczyła jednak, że pan Lancester tak zgrabnie odparł na te argumenty, że ojciec, który podobnie jak ona, miał wiele wątpliwości co do poprawności tego balu, nie miał możliwości do żadnych ansów. Pan Lancester bez ogródek i cienia empatii stwierdził, że to właśnie odrobina zabawy powinna złagodzić ból. Jane była wściekła, ale jej matka, która uczestniczyła w ich rozmowie, usłyszawszy tę propozycję, natychmiast ją poparła, przez co słowa ojca straciły na znaczeniu, a Jane została skazana na zgodzenie się.

- Tak więc postanowione. – Powiedziała mi Jane, kończąc streszczać wizytę pana Lancestera. – Zostałam nawet pozbawiona możliwości zniesienia żałoby jak należy. A ty, niestety, razem ze mną.

- Niewiarygodne... – Mruknęłam i pokiwałam na boki mimowolnie głową. – Jak tak można! Nie upłynął nawet miesiąc!

- Cóż, moja kochana przyjaciółko, moje potrzeby i żale nic nie znaczą w dzisiejszym świecie. Ale nie martw się; ty nie musisz jechać. Wspomniał o tobie tylko mimochodem, w celu zachęcenia mnie do przyjazdu. Myślał pewno, że z tobą u boku pojadę tam szczęśliwsza.

- Nie myśl nawet, że puszczę cię tam samą! – Wzburzyłam się. – Nie ma mowy, ja jadę tam z tobą i razem przez to przejdziemy.

Jane wyraziła głęboką ulgę i cień radości rozpromienił jej smutną buzię. Obie nie chciałyśmy jechać do Cheshire, ale musiałyśmy. Musiałyśmy się przecież wspierać w tym zimnym i nieczułym świecie. Koniec końców, miałyśmy tylko siebie i Vincenta.

Wieczorem tego samego dnia Vincent zaprosił mnie i Jane na kolację u siebie w dworze. Przyjęłyśmy to zaproszenie z radością, ponieważ ostatnio wspólny posiłek jedliśmy trzy dni temu. Nasz przyjaciel nadal był smutny, ale wyglądało na to, że powoli zaczął się godzić z losem.

Kiedy zasiedliśmy do stołu, podano jedzenie. Srebrne talerze pełne serów i wędlin, tace z różnymi ciastkami i duży imbryk herbaty pośrodku. A wokół tego cisza. Vincent milczał jak grób, ale to było ostatnio normalnością. Gorsze było to, że ja i Jane nie odezwałyśmy się ani słowem. Ale i my byłyśmy przybite – już za tydzień miałyśmy jechać na bal do domu mężczyzny, którego obie szczerze nie lubiłyśmy.

To rosnące napięcie przerwał nieoczekiwanie Vincent. Widocznie sam zdumiał się, że nagle nic nie mówimy. Odłożył widelec i przerwał posiłek, słowami.

- Czy coś się stało?

Jane i ja niemal podskoczyłyśmy. Spojrzałyśmy na siebie i zrezygnowane opuściłyśmy głowy. Jane po chwili powiedziała cicho.

- Och Vincencie..! – Popatrzyła na niego bezradnie. – To okropne mówić to teraz, ale pan Lancester, mając za nic jakiekolwiek zasady moralne, zaprosił nas na bal...

- Och. – Vincent odparł jednym tchem.

- Żałoba jeszcze trwa, a my musimy tam iść! – Wypaliła Jane, jakby z wyrzutem do samej siebie i zamaszyście zrzuciła ze stołu chusteczkę, jakby chciała pokazać jak bardzo ją to boli.

Vincent popatrzył na nią zmartwiony. Odszedł od swojego talerza i usiadł obok niej. Ona spojrzała na niego nieśmiało, z oczami spuchniętymi od płaczu, a wtedy on uśmiechnął się rozumnie.

- Nie martw się, Jane. Żadne wydarzenie nie zmieni mojego postrzegania ciebie. Uczestnictwo w balu to nie twoja decyzja, to przymus i wiem o tym. Nie przerwałabyś żałoby ot tak. Nie martw się, Jane. – Powtórzył potulnie i zwrócił się wtedy już do nas obu. – Jedźcie tam. Jedźcie i starajcie się bawić najlepiej, jak umiecie. Nie chcę, żebyście chodziły smutne. Żałoba po moich rodzicach to moje brzemię, a wy i tak już dużo dla mnie zrobiłyście.

- Ale jak mamy umieć się tam dobrze bawić! – Zawołała Jane, protestując. – Wśród tych obcych ludzi, tylko my dwie, w nikim niemające oparcia!

Vincent posmutniał i wrócił na swoje siedzenie.

- Życie nie jest sprawiedliwe. – Powiedział w końcu, a Jane pokiwała potakująco głową.

- Racja, nie jest. – Powiedziałam nagle, wyrywając ich z przygnębienia. – Ale to tylko jeden wieczór bólu. Mam plan, Jane, nie martw się. – Rzuciłam, spoglądając na nią krzepiąco. – Pojedziemy do Cheshire i zrobimy złe wrażenie, a wtedy już nigdy nas tam nie zaproszą. Taka będzie nasza misja i cel; jeden nieszczęśliwy dzień za każdy kolejny szczęśliwszy.

Wstałam, podniosłam kieliszek i wzniosłam toast, przyglądając się z góry moim przyjaciołom.

- Za nas! – Zawołałam uroczyście.

- Za nas. – Podniosła się Jane.

Po chwili i Vincent wstał i uniósłszy swój kieliszek do góry, zawołał.

- Za was, moje drogie!

Razem w nieszczęściuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz